Świat, w którym samotność nie budzi już strachu

twojacena.pl 17 godzin temu

Poranek był martwio cichy. Klatka schodowa, jak zawsze, oddychała zastałym powietrzem — mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, co przypominało zeschniętą skórkę mandarynki albo tanie perfumy. Kinga przycisnęła czoło do zimnej framugi i zamarła, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk — nie od wiatru. Był jak krzyk, jak echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.

Kinga pociągnęła nosem. Nie od zimna — od chronicznego zmęczenia. Wciągnęła szare, wytarte adidasy — swoje „uniwersalne zbroje”. W nich była prawie niewidzialna, ale i skupiona. Cała. Choć w środku wszystko dawno się rozpadło.

Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieodłącznym niebieskim dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją w klatce słowami: „Samotnie to pewnie nudno, co?”, i od tamtej pory jego głos wbijał się w żywe mięso — jak zardzewiały gwóźdź pod paznokieć.

Autobus, jak zwykle, spóźnił się. W środku pachniało mokrymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Kinga złapała poręcz tak mocno, iż zbielały jej palce, i wpatrywała się w mętną szybę. Odbicie — blada twarz, zasinienie pod okiem, szary płaszcz zsunięty z jednego ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Mama powiedziałaby: „Wyglądasz jak widmo”. Tylko mama nie wie, jak to jest żyć, gdy dni nie kończą się, tylko zlewają w jedną lepką, szarą masę, w której nie widać ani początku, ani końca.

W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na pracę zdalną. Zostali tylko tacy jak ona — tym, dla których w domu jest gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tu przynajmniej nie słychać wyrzutów, talerzy rozbijanych o ścianę, wzroku, który wierci dziurę w plecach. Tu było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.

O trzynastej wyszła na dziedziniec biurowca. Nie paliła. Stała tylko. Obok przeszedł ochroniarz, udając, iż jej nie widzi — jak zawsze. W kieszeni zawibrował telefon. Matka.

— Mamo, jestem w pracy.

— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Chociaż na spacer.

— Mam sprawy.

— Kinga, to nie jest życie. Ty tylko egzystujesz. W trzydzieści dwa lata…

— Pa, mamo.

Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.

W drodze powrotnej wstąpiła do sklepu. Kupiła twaróg, drożdżówki, herbatę miętową. Przy kasie — starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i w milczeniu przepuścił ją przodem.
— Dziękuję — powiedziała. I zdziwiła się, jak spokojnie i lekko to zabrzmiało.

W domu było już ciemno, choć jeszcze nie wieczór. Kinga włączyła nie żyrandol, ale starą girlandę — tę samą, którą kiedyś zawiesili na Nowy Rok. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Radosne. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone grzanki, słuchali muzyki z telefonu. A teraz — była sama.

Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka zaskrzypiała, jakby potwierdzając, iż dom wciąż żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki — już nie wrogowie. Teraz byli świadkami.

Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem z tobą, jesteś moją jedyną”, „Wszystko nam się uda”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni nagrany plik… — urywki słów, krzyk, przekleństwa, głuchy odgłos — drzwi? pięść? serce?

Kinga nacisnęła „usuń”. I ręka się nie zawahała.

Wstała. Otworzyła okno. Wyciągnęła się ku powietrzu — brudnemu, jesiennemu, prawdziwemu. Na balkonie znowu zatrzasnęły się drzwi. Uśmiechnęła się.

— Niech — szepnęła. — Niech się trzaska.

Zaparzyła herbatę. Ułożyła drożdżówki na białym talerzu. Usiadła przy stole. Włączyła laptopa. Otworzyła pustą stronę i napisała pierwsze zdanie:

„Tamtego dnia nie bałam się samotności — po raz pierwszy poczułam, iż żyję.”

I to wystarczyło, żeby świat, tak popękany i krzywy, przestał wydawać się wrogi. Bo teraz był jej. Nie radosny, nie idealny. Ale jej.

Idź do oryginalnego materiału