Poranek był martwy i cichy. Klatka schodowa, jak zawsze, oddychała zastanym powietrzem – mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, co przypominało zbutwiałą skórkę pomarańczy albo tanie perfumy. Weronika przytknęła czoło do zimnej framugi i zastygła, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu znowu zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk – nie od wiatru. Był jak krzyk, echem cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.
Weronika pociągnęła nosem. Nie od chłodu – od chronicznego zmęczenia. Wciągnęła szare, wytarte adidasy – swoje „uniwersalne pancerze”. W nich była prawie niewidzialna, ale i zebrana. Cała. Choć w środku wszystko już dawno się rozsypało.
Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieodłącznym granatowym dreszem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją w klatce słowami: „Samotnie to się chyba nudzisz, co?” Od tamtej pory jego głos ciął jak zardzewiały gwóźdź wbit pod paznokieć.
Autobus, jak zawsze, spóźnił się. W środku śmierdziało przemokniętymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Weronika ścisnęła poręcz tak mocno, iż zrobiło się jej białe w palcach, i patrzyła w mętną szybko. Odbicie – twarz blada, zasinienie pod okiem, szary płaszcz zsunięty z jednego ramienia. Jakby wszystko w niej było nie tam, gdzie powinno. Mama powiedziałaby: „Wyglądasz jak widmo”. Tylko mama nie wie, jak to jest – żyć, gdy dni się nie kończą, ale zlewają w jedną szarą, lepką masę, w której nie widać ani końca, ani początku.
W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na pracę zdalną. Zostali tylko tacy jak ona – tym, dla których w domu jest gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tutaj przynajmniej nie słychać wyrzutów, talerzy rozbijanych o ścianę, nie wiercą wzrokiem. Tutaj jest bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.
O pierwszej wyszła na dziedziniec biurowca. Nie paliła. Stała tylko. Mijający ochroniarz udawał, iż jej nie widzi – jak zawsze. W kieszeni zadzwonił telefon. Matka.
„Mamo, jestem w pracy.”
„Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Choćby na spacer.”
„Mam zajęcia.”
„Weroniko, to nie jest życie. Ty tylko wegetujesz. W twoim wieku…”
„Pa, mamo.”
Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.
W drodze do domu wstąpiła do sklepu. Kupiła twarożek, bułki, miętową herbatę. Przy kasie stał starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i przepuścił ją bez słowa.
„Dziękuję” – powiedziała. I sama się zdziwiła, jak spokojnie to zabrzmiało.
W domu było już ciemno, choć jeszcze nie wieczór. Weronika włączyła nie lampę, ale starą girlandę – tę samą, którą kiedyś powiesili na Nowy Rok. Wtedy, tej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Wesołe. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone tosty, słuchali muzyki z telefonu. A teraz – była sama.
Usiadła na podłodze. Oparła się plecami o ścianę. Lodówka kliknęła, jakby potwierdzając, iż dom wciąż żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki – to już nie wrogowie. To świadkowie.
Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem przy tobie, masz tylko mnie”, „Wszystko nam się uda”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni nagrany… – strzępy, krzyk, wulgaryzmy, głuchy odgłos – drzwi? pięść? serce?
Weronika nacisnęła „usuń”. I ręka jej nie zadrżała.
Wstała. Otworzyła okno. Pochyliła się ku powietrzu – brudnemu, jesiennemu, prawdziwemu. Na balkonie znowu trzasnęły drzwi. Uśmiechnęła się.
„Niech” – szepnęła. „Niech trzaskają.”
Zaparzyła herbatę. Ułożyła bułki na białym talerzu. Usiadła przy stole. Włączyła laptopa. Otworzyła pustą stronę i napisała pierwsze zdanie:
„Tego dnia nie bałam się samotności – po raz pierwszy poczułam, iż żyję.”
I to wystarczyło, by świat, tak popękany i krzywy, przestał wydawać się wrogi. Bo teraz był jej. Nie wesoły, nie idealny. Ale jej.