Poranek był martwo cichy. Klatka schodowa, jak zawsze, wypełniona była zastojem powietrza – mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, przywodzącego na myśl zbutwiałą skórkę pomarańczy lub tanie perfumy. Kinga przyłożyła czoło do zimnej framugi drzwi i zastygła, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk – nie od wiatru. Był jak krzyk, jak echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.
Kinga pociągnęła nosem. Nie od zimna – od chronicznego zmęczenia. Wciągnęła szare, wytarte trampki z wygniecionymi piętami – swoje „zbroje codzienności”. W nich była niemal niewidzialna, ale i zebrana. Cała. Choć w środku wszystko dawno się rozpadło.
Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieodłącznym niebieskim dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją na klatce słowami: „Samotnie to się pewno nudzisz, co?”. Od tamtej pory jego głos ciął jak zardzewiały gwóźdź wbity pod paznokieć.
Autobus, jak zwykle, spóźnił się dziesięć minut. W środku śmierdziało mokrymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Kinga złapała poręcz tak mocno, iż palce zrobiły się białe, i wpatrywała się w zamgloną szybę. Odbicie – blada twarz, sina plama pod okiem, kremowy płaszcz, który zsunął się z jednego ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Mama powiedziałaby: „Wyglądasz jak duch”. Tylko iż mama nie wiedziała, jak to jest żyć, gdy dni nie kończą się, tylko zlewają w jedną szarą masę, w której nie można dostrzec ani końca, ani początku.
W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na pracę zdalną. Zostali tylko tacy jak ona – ci, którym w domu jest gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tutaj przynajmniej nikt nie rzucał wyrzutów, nie tłukł talerzy o ścianę, nie wiercił dziur wzrokiem. Tutaj było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.
O pierwszej wyszła na dziedziniec biznesowego centrum. Nie paliła. Po prostu stała. Mijał ją ochroniarz, udając, iż jej nie widzi – jak zawsze. W kieszeni zaterkotał telefon. Matka.
— Mamo, jestem w pracy.
— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Choćby na spacer.
— Mam sprawy.
— Kinga, to nie jest życie. Ty tylko istniejesz. W twoim wieku…
— Pa, mamo.
Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.
W drodze powrotnej wstąpiła do sklepu. Kupiła twarożek, bułeczki, miętową herbatę. Przy kasie starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i bez słowa przepuścił ją przodem.
— Dziękuję — powiedziała. I sama się zdziwiła, jak spokojnie i lekko to zabrzmiało.
W domu było już ciemno, choć nie nastał wieczór. Kinga włączyła nie lampę, a starą girlandę – tę samą, którą kiedyś powiesili na Boże Narodzenie. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Wesołe. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone tosty, słuchali muzyki z telefonu. A teraz – była sama.
Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka cyknęła, jakby potwierdzając, iż dom wciąż żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki przestały być wrogami. Stały się świadkami.
Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem z tobą, masz tylko mnie”, „Dam radę”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni nagrany fragment… – urywane słowa, krzyk, przekleństwa, głuchy odgłos – drzwi? pięść? serce?
Kinga nacisnęła „usuń”. I ręka jej nie zadrżała.
Wstała. Otworzyła okno. Pochyliła się ku powietrzu – brudnemu, jesiennemu, prawdziwemu. Na balkonie znów zatrzasnęły się drzwi. Uśmiechnęła się.
— Niech — szepnęła. — Niech się trzaskają.
Zaparzyła herbatę. Ułożyła bułeczki na białym talerzu. Usiadła przy stole. Włączyła laptopa. Otworzyła pustą stronę i napisała pierwsze zdanie:
„Tego dnia nie bałam się samotności – pierwszy raz poczułam, żyję.”
I to wystarczyło, by świat, tak potłuczony i krzywy, przestał wydawać się wrogi. Bo teraz był jej. Nie wesoły. Nie idealny. Ale jej. A gdzieś w tym chaosie zrozumiała, iż czasem dopiero utrata daje nam prawdziwe znalezienie siebie.