Świat, w którym nie boisz się być sam(a)

newsempire24.com 2 dni temu

Świt rozlał się po Warszawie ciężkim, ospałym powietrzem. Klatka schodowa oddychała znanym zapachem – mokrą karmą dla kota, starym linoleum i czymś słodkawym, przypominającym zgniłą mandarynkę albo tanie perfumy. Kinga przycisnęła czoło do zimnej futryny i nieruchomiała, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz trzeci tej nocy zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Gwałtowny, nerwowy dźwięk – nie od wiatru. Jak krzyk, jak echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.

Kinga wciągnęła nosem powietrze. Nie z zimna – z wyczerpania. Wciągnęła szare adidasy, starte na piętach – swoje „zbroje uniwersalne”. W nich była prawie niewidzialna, ale i zebrana w sobie. Cała. Choć w środku dawno się rozsypała.

Sąsiad z czwartego, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieśmiertelnym dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją w windzie słowami: *„Samotnie to się pewnie nudzisz, co?”* I od tamtej pory jego głos wbijał się pod skórę – jak zardzewiały gwóźdź wbity pod paznokieć.

Autobus, jak zwykle, spóźnił się. W środku pachniało mokrymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Kinga złapała poręcz tak mocno, iż palce zbielewały, i wpatrywała się w brudną szybę. W odbiciu – blada twarz, sine przebarwienie pod okiem, szary płaszcz zsunięty z jednego ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Mama mówiła: *„Wyglądasz jak duch”*. Tylko mama nie wiedziała, jak to jest żyć, gdy dni nie kończą się, a tylko zlewają w jedną szarą masę, w której nie widać ani początku, ani końca.

W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na home office. Zostali tylko tacy jak ona – ci, którym w domu jest gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tu przynajmniej nie słychać wyrzutów, talerzy rozbijanych o ścianę, wzroku wiercącego dziury w plecach. Tu było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.

O pierwszej wyszła na podwórko biznesowego centrum. Nie paliła. Po prostu stała. Mijający ochroniarz udawał, iż jej nie widzi – jak zawsze. W kieszeni zawibrował telefon. Matka.

*— Mamo, jestem w pracy.*
*— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Chociaż na spacer.*
*— Mam sprawy.*
*— Kinga, to nie jest życie. Ty tylko istniejesz. W trzydzieści dwa lata…*
*— Pa, mamo.*

Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.

W drodze powrotnej weszła do sklepu. Kupiła twaróg, bułki, miętową herbatę. Przy kasie starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i bez słowa przepuścił ją przodem.
*— Dziękuję* — powiedziała. I sama się zdziwiła, jak lekko i spokojnie to zabrzmiało.

W domu było już ciemno, choć nie wieczór. Kinga włączyła nie lampę, ale starą girlandę – tę samą, którą kiedyś powiesili na Boże Narodzenie. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Radosne. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone tosty, słuchali muzyki z telefonu. A teraz – była sama.

Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka kliknęła, jakby potwierdzając, iż dom jeszcze żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki nie były już wrogami. Były świadkami.

Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. *„Głos”*. Piętnaście plików. Mówił: *„Jestem z tobą, masz tylko mnie”*, *„Dam*„Dam radę”*, a ostatnie nagranie… – krzyk, przekleństwa, głuchy łomot – drzwi? pięść? serce?

Idź do oryginalnego materiału