Ranek był martwio cichy. Klatka schodowa, jak zwykle, oddychała powietrzem zastoju — mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodko-lepkiego, co przywodziło na myśl zwiędłą skórkę mandarynki albo tanie perfumy. Zuzanna przycisnęła czoło do zimnej framugi drzwi i zamarła, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk — nie tylko od przeciągu. Był jak krzyk, jak echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.
Zuzanna wciągnęła nosem powietrze. Nie od zimna — od chronicznego zmęczenia. Wciągnęła szare, wytarte adidasy — swoje „uniwersalne zbroje”. W nich była niemal niewidzialna, ale równocześnie zebrana. Spójna. Choć w środku wszystko już dawno się rozpadło.
Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieodłącznym niebieskim dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją w klatce słowami: „Nudno tak samej, co?” I od tamtej pory jego głos ciął jak zardzewiały gwóźdź wbity pod paznokieć.
Autobus, jak zwykle, spóźnił się. W środku pachniało przemokniętymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Zuzanna ścisnęła poręcz tak mocno, iż zbielały jej palce, i wpatrywała się w zamgloną szybę. Odbicie — blada twarz, podkrążone oczy, szary płaszcz zsunięty z jednego ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Mama powiedziałaby: „Wyglądasz jak widmo”. Tylko iż mama nie wiedziała, jak to jest żyć, kiedy dni się nie kończą, tylko zlewają w jedną szarą, lepką masę, w której nie widać ani początku, ani końca.
W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na home office. Zostali tylko tacy jak ona — ci, którym w domu było gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tutaj przynajmniej nie słychać wyrzutów, talerzy rozbijanych o ścianę, nie czuć na sobie przeszywającego spojrzenia. Tutaj było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.
O pierwszej wyszła na dziedziniec biznesowego centrum. Nie paliła. Po prostu stała. Mimo przeszedł ochroniarz, udając, iż jej nie widzi — jak zawsze. W kieszeni zadzwonił telefon. Matka.
— Mamo, jestem w pracy.
— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Choćby na spacer.
— Mam sprawy.
— Zuziu, to nie jest życie. Ty tylko istniejesz. W trzydzieści dwa lata…
— Pa, mamo.
Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.
W drodze powrotnej wstąpiła do sklepu. Kupiła twarożek, bułki, miętową herbatę. Przy kasie — starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i w milczeniu przepuścił ją przodem.
— Dziękuję — powiedziała. I sama się zdziwiła, jak lekko, spokojnie to zabrzmiało.
W domu było już ciemno, choć jeszcze nie wieczór. Zuzanna włączyła nie lampę, ale starą girlandę — tę samą, którą kiedyś powiesiła na Nowy Rok. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Wesołe. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone tosty, słuchali muzyki z telefonu. A teraz — była sama.
Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka cicho kliknęła, jakby potwierdzając, iż dom wciąż żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki — to już nie wrogowie. Byli świadkami.
Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem z tobą, tylko ty się liczy”, „Dam radę”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni plik… — urywki, krzyk, wulgaryzmy, głuchy dźwięk — drzwi? pięść? serce?
Zuzanna nacisnęła „usuń”. I ręka się nie zawahała.
Wstała. Otworzyła okno. Wciągnęła powietrze — gęste, jesienne, prawdziwe. Na balkonie znowu zatrzasnęły się drzwi. Uśmiechnęła się.
— Niech — szepnęła. — Niech się trzaskają.
Zaparzyła herbatę. Ułożyła bułki na białym talerzu. Usiadła przy stole. Włączyła laptopa. Otworzyła pustą stronę i napisała pierwszą frazę:
„Tego dnia nie bałam się samotności — po raz pierwszy poczułam, iż żyję.”
I to wystarczyło, by świat, tak połamany i krzywy, przestał wydawać się wrogi. Bo teraz — był jej. Nie wesoły, nie idealny. Ale jej.