Mit o ochronie mniejszości społecznych przez zasady liberalnej demokracji upada, gdy przyjrzymy się jak ustrój ten traktuje najbardziej bezbronną część naszej populacji. Dzieci stanowią dziś jedyną mniejszość poddawaną systemowej eksterminacji, która jest zwieńczeniem konsekwentnego procesu pseudomedycznej dehumanizacji, demonizowania w środkach masowego przekazu, a od niedawna… rugowania z przestrzeni publicznej. W reakcji na niektóre z tych zjawisk skrajna lewica próbuje zawłaszczyć temat systemowej dzieciofobii i wysmażyć na nim kolejną „równościową” ofensywę. W roli obrońców najmłodszych wypada jednak niezbyt wiarygodnie.
W Polsce pierwsza fala dyskusji o dzieciofobii miała miejsce kilka lat temu, gdy w internecie zaczęły upowszechniać się pogardliwe neologizmy stereotypizujące dzieci i rodziców oraz samo macierzyństwo i ojcostwo (zwłaszcza w wielodzietnych rodzinach). Druga fala nadeszła dziś – wskutek zwiększania się popularności tak zwanych stref wolnych od dzieci (hotele bez dzieci, restauracje bez dzieci, wesela bez dzieci etc.). W mediach rozbrzmiał dwugłos – oburzeni narastającym zjawiskiem zaczęli kojarzyć mnożące się zakazy z czasami segregacji etnicznej i rasowej, obfitującymi w tabliczki: Nur für Deutsche czy For white only. Drudzy zaś stanęli w obronie poszerzenia oferty dla klientów lokali i swobody przedsiębiorców do decydowania o swoim własnym biznesie. Punktem kulminacyjnym medialnego rwetesu były wyniki przeprowadzonej wśród widzów audycji „Dzień dobry TVN” sondy, w której 83 procent uczestników poparło istnienie tzw. stref wolnych od dzieci. Stanowiska większości konserwatystów i liberałów były w tej sprawie do przewidzenia, jednak skrajna lewica wykazała się wręcz ponadstandardową hipokryzją.
„Spektrum przemocy” już nie obowiązuje?
Warto przypomnieć, iż lewicowe ruchy emancypacyjne (z feministycznymi i homo-politycznymi na czele) lubują się w tworzeniu rozmaitych teoretycznych konstrukcji, mających udowadniać, iż np. gwałty, tak zwane kobietobójstwa czy fizyczna eliminacja mniejszości seksualnych w czasach hitlerowskich są elementami tego samego zjawiska jak „mowa nienawiści” czy drobne seksistowskie zachowania. Pozwala im to artykułować abstrakcyjne oskarżenia w rodzaju: „zaczyna się od nieuznawania obranych przez osobę zaimków, a kończy na epidemii samobójstw osób transpłciowych”. Podług tej logiki, tzw. transfobia czy seksizm stanowią realne niebezpieczeństwo dla życia. Takie hasła mają mobilizować aktywistów, którzy w swoim przekonaniu nie posiadają wyboru – muszą walczyć o zmianę społeczną, bo ona jest warunkiem przetrwania zagrożonych mniejszości.
W kwesti dzieciofobii zasada ta jednak „nagle” przestaje obowiązywać – lewica odmawia przyznania, iż przedstawianie negatywnego wizerunku najmłodszych w mediach czy wprowadzanie „stref wolnych” przynależy do zjawiska spektrum przemocy; spektrum, u którego krańca znajduje się legalizacja wczesnego dzieciobójstwa i towarzysząca mu ideologia aborcjonizmu. A nie może tego przyznać z prostej przyczyny – w imię międzypłciowej „równości” i niezależności kobiet przyzwala na mordowanie i dehumanizację, a choćby uważa je za „prawo człowieka”. Co interesujące – o ile w przypadkach kobiet czy mniejszości seksualnych spektrum przemocy jest konstrukcją nad wyraz wątpliwą, w odniesieniu do dzieci odnajdziemy wiele argumentów przemawiających za jej słusznością.
Pomysł „stref wolnych od dzieci” wyrasta z przekonania, iż dziecko jest „czymś”, co w życiu przeszkadza, a – jak wiadomo – większość aborcji jest przeprowadzana właśnie z tego powodu. Rozwijające się w łonie matki dziecko postrzegane jest jako intruz, który zagraża dotychczasowemu sposobowi życia, ogranicza swobodę i wymusza daleko idące zmiany, których rodzic wolałby z różnych przyczyn uniknąć. Dziecko-dystraktor w przestrzeni publicznej i dziecko-dystraktor w przestrzeni życia prywatnego – to samonarzucająca się analogia. Praktyka, jaką proponuje się dla powstrzymania „intruzów”, tylko pogłębia problem. Odzwyczajanie się od kontaktu z dziećmi w sferze publicznej, sprawi, iż osobom bezpotomnym intruzywność ta będzie wydawała się jeszcze bardziej doskwierająca. Dziecko stanie się „obcym”, który szykuje zamach na swobody i samorealizację, a którego należy unicestwić zanim będzie za późno. Między bajki można włożyć argumentację środowisk lobbujących za legalnym dzieciobójstwem. Posługują się one obrazami noszenia w sobie traumatyzujących kobietę „owoców gwałtu” i strasznych tworów bez czaszki – tego typu sytuacje są zdecydowanie rzadszą przyczyną podjęcia decyzji o wczesnym dzieciobójstwie, aniżeli zwyczajna niechęć do poświęcenia swojej swobody i komfortu – a własnie do takiej postaci redukują je omawiane „strefy bez dzieci”.
Podobnie rzecz ma się z wykluczającym językiem, w którym dziecko coraz częściej funkcjonuje jako „pasożyt” wyżerający matkę, zarówno od wewnątrz jak i zewnątrz: cieleśnie podczas ciąży, jak i poprzez pozbawianie jej ekscytujących doświadczeń towarzyszącym egzotycznym podróżom czy błyskotliwej karierze. Tego typu systematycznie wdrukowywana przez lata dehumanizacja sprzyja podjęciu ewentualnej decyzji o klinicznym dzieciobójstwie, ponieważ pozwala (chociaż na chwilę) uśpić sumienie i uznać całą procedurę za zwykły medyczny zabieg (w myśl: „pasożyt to przecież nie człowiek, więc aborcja nie jest zabójstwem”). Podsumowując, redukowanie dziecka czy to do przykrego obowiązku, czy nie-ludzkiego (lub nie w pełni ludzkiego) obiektu zmniejsza jego szanse na urodzenie się, ale i prawdopodobieństwo skatowania bądź choćby zabójstwa – również po urodzeniu.
Kolejnym świadectwem hipokryzji jest stosowane dwójmyślenia w kwestii stereotypizacji dzieci i innych mniejszości społecznych. Wśród szeregów lewicy i liberałów ze względnym spokojem można wygłosić opinię, iż dziecko z samej swej natury jest głośne, niefrasobliwe, roszczeniowe etc. Negatywne stereotypy dotyczące mniejszości etnicznych czy seksualnych, na których zwalczanie wydaje się gigantyczne środki w korporacjach i urzędach państwowych, można przypłacić wykluczeniem z grona „przyzwoitych ludzi”. Jednak używane ich w odniesieniu do dzieci jest tolerowane, a choćby świadczy o wyemancypowaniu się z narzuconych i „opresyjnych” ról rodzinnych. I tak jak w poprzednich przykładach – według lewicy stygmatyzacja Żydów czy homoseksualistów niechybnie musi doprowadzić do pogromów i naznaczeń „różowymi trójkątami”, zaś przydawanie cech negatywnych dzieciom bywa oznaką godnego pochwały krytycznego myślenia.
Nieporozumienia na prawicy
Niekonsekwentne podejście lewicy do problemu dyskryminacji i wykluczenia dzieci pokazuje, iż kompleksowa ochrona tej grupy społecznej przypada raczej chrześcijańskim konserwatystom. Niestety, stoją temu na drodze pewne (miejmy nadzieję) dające się rozwiązać wątpliwości, dotyczące zasadności i moralnej dopuszczalności „stref wolnych od dzieci”. Pierwsza dotyczy tych środowisk, które nieopatrznie złapały „liberalnego bakcyla” i wynoszą wolność przedsiębiorcy w decydowaniu o tym, kogo wpuszcza do lokalu ponad obecność dziecka w sferze publicznej, będącej (jak wcześniej dowodziliśmy) warunkiem jego pozytywnego postrzegania przez społeczeństwo. Jest to klasyczny przykład sytuacji, w której konserwatywny liberalizm na poziomie aksjologicznym w ostatecznym rozrachunku jest zwykłym liberalizmem. Liberalne rozumienie wolności zwycięża w nim bowiem nad krzewieniem chrześcijańskiego porządku i pielęgnowaniem cywilizacji życia, której dzieci są niezbędnym warunkiem. W newralgicznym momencie, w którym próbujemy wszelkimi sposobami zawrócić proces wymierania naszej populacji, pomysł na biznes sklepikarza czy właściciela lokalu gastronomicznego okazuje się być ważniejszy niż publiczne afirmowanie młodego życia w jego najczystszej postaci. Nie jest to postawa konserwatywna, a jej prezentowanie daje poważne powody do podejrzeń, iż system wartości takiej osoby został już poważnie zainfekowany indywidualistycznym i materialistycznym „postępem”.
Niekiedy pojawiają się również argumenty powołujące się na konieczność tworzenia „stref ciszy” w niektórych miejscach, np. kolejowych środkach komunikacji. Problem leży w tym, iż takie strefy nie muszą automatycznie oznaczać wykluczania z nich wszystkich dzieci. Nie ma powodu, dla którego rodzic znający spokojne usposobienie swojego dziecka nie mógłby go do takiego miejsca przyprowadzić. Stawianie znaku równości między każdym dzieckiem a hałasem oznacza uleganie fałszywym stereotypom. Zwraca się też uwagę na fakt, iż do niektórych miejsc dzieci nie powinny mieć wstępu ze względu na swoje własne dobro (np. bary czy lokale, w których można natknąć się na obsceniczne treści), ale tutaj sprawa jest oczywista – ochrona dzieci przed wykluczeniem dotyczy tylko sytuacji, w której dzieciom zakazuje się wstępu nie ze względu na ich prawidłowy rozwój czy fizyczne bezpieczeństwo (co jest oczywiste), ale domniemany komfort niektórych dorosłych klientów.
Strefy bez dzieci, strefy bez życia
Walka ze „strefami wolnymi od dzieci” powinna stać się obowiązkowym punktem agendy chrześcijańskiego konserwatyzmu, ponieważ wpisuje się w filozofię cywilizacji życia, a także w sposób sprawiedliwy i nieprzynoszący społecznych skutków ubocznych broni słabszych, którzy nie mogą stanąć w swojej własnej obronie. Negatywne postrzeganie dzieci przez społeczeństwo może przyspieszyć wymieranie populacji równie szybko, co rozpowszechnianie się środków antykoncepcyjnych czy narosłe w ostatnich dekadach antyprokreacyjne ideologie. Kultura nieprzyjazna dzieciństwu i rodzicielstwu nie może zaś przetrwać, i – prędzej czy później – będzie musiała zostać zastąpiona przez inną. „Strefami wolnymi od dzieci” powinny więc czym prędzej zająć się trzeciosektorowe podmioty, które takie praktyki będą piętnować i zniechęcać ludzi do korzystania z miejsc wykluczających dzieci, a także – uświadamiać o śmiercionośnych konsekwencjach własnego wygodnictwa oraz wynoszenia konsumenckiej wolności ponad długofalowe biologiczne przetrwanie wspólnoty.
Ludwik Pęzioł