Strażniczka nieumarłych / 26 / Shadow

publixo.com 2 miesięcy temu

– Mam pewien pomysł, ale nie wiem, czy wypali – zasugerował Werkmun i zrzucił cielesną powłokę. – Wiem, iż to, co do tej pory robiłem, wzbudzało kontrowersje i o… takie właśnie miny, ale wyczerpałem wszystkie rozwiązania niestwarzające zagrożenia. Gdyby Helint nie był więźniem, prawdopodobnie by nam coś podpowiedział.
Miał dość bezmózgowców, którzy go otaczali. Poza przekomarzaniem i warczeniem nic mądrego nie zdołali z siebie wykrztusić.
Metrysa spojrzała na niego z nadzieją. Leżała pomiędzy rodzicami i walczyła z płytkim oddechem. Wutern nie był w stanie mówić, więc jego przypadłość, tak, jak dwie pozostałe, pozostawała tajemnicą. Midyn, odkąd przekroczył próg pomieszczenia, nie odstępował dziewki na krok, a Rewint pierwsze, co zrobił, to dał bratu w zęby, a teraz udeptywał piach, tworząc korytarze. Nie potrafił przełknąć nadmiaru błędnych decyzji. Oszustwa prędzej czy później zawsze wyjdą na jaw. Przecież Ałtul nie był głupi i ot, zareagował w sposób brutalny, godząc w tych, którzy byli dla niego największym zagrożeniem. Aż dziw bierze, iż reszta tutaj obecnych nie ucierpiała.
Jednak, czy te rozważania miały odbicie w rzeczywistości? Przecież nie tylko najstarszy miał na pieńku z większością tutaj zgromadzonych. Zaryzykowałby utratę władzy przez takie podchody?
– Kolejne machlojki – zaoponował młodszy z bogów. – Nie gmatwaj bardziej, bo to może być ostatni raz, kiedy jesteś w stanie korzystać z mocy.
– Tym razem będzie wedle zasad. Zaufaj mi.
– Tobie – prychnął. – Nigdy. Zresztą, jak polegniesz, jeden problem z głowy.
Nie potrafił pohamować wzburzenia. Został wciągnięty w grę, której nie ogarniał. Na co była mu ta znajomość. Mógł zostawić dziewczynę samej sobie i wrócić, gdzie jego miejsce. Posłuchał serca i nie dość, iż niczego nie wskórał, to jeszcze jak na złość był o włos od śmierci. Jednak stwarzał pozory opanowania. Wystarczy, iż mieli go za dziwaka. Jakby doszło do tego tchórzostwo… na to nie mógł sobie pozwolić.
– Niech działa – zabrał głos Junig. – Jesteś tutaj, od jakiegoś czasu i niczego mądrego nie zasugerowałeś. On przynajmniej próbuje. Nie hamuj jego zapędów, bo wyjdzie i dopiero wtedy zaczniesz skrobać paznokciami po głowie. Jak oni z tobą wytrzymują? Maruda z ciebie, wiesz?
– Trafny osad, a teraz chodź tutaj i ciągnij. Na żale przyjdzie czas, braciszku – powiedział woj tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Poprzysiągł sobie, iż jak wszystko minie, pierwszą osobą, którą pożre, będzie brat i na złość umieści go pomiędzy mięczakami i myślicielami. Może w tak doborowym towarzystwie przestanie biadolić i wyskakiwać z pięściami bez powodu. Jak długo można pałać nienawiścią po czymś, co dawno przysypał piach?
– Kogo planujesz wskrzesić?
Coraz trudniej było mu zakamuflować drżenie ciała. Prawda była taka, iż bał się okropnie tego, co niebawem spocznie w jego dłoniach. Werkmun miał w sobie tyle zła, iż trudno przewidzieć, o kim pomyślał.
– Zobaczysz.
Sztywna mieszanina w kłębowisku dusz i po chwili biały obłoczek kurczowo zacisnął formę na boskich rękach. Wdech, szarpnięcie i opuścił więzienie. Rewint gwałtownie pozbył się balastu, który spadł na piach i przybierał przeróżne kształty, jakby chciał wypełnić wnętrze czegokolwiek, co leżało blisko. Niestety, kamyki były za małe, więc ustał w próbach i legł płasko.
– To jakiś żart?! – ryknął Junig. – Nie zezwalam! Wciskaj go z powrotem, już!
– Masz lepszy pomysł? – Werkmun był ewidentnie rozczarowany. – To najłagodniejszy z bogów, więc nie rozumiem, skąd to oburzenie. Spuść z tonu, jeżeli chcesz, aby wyzdrowieli. Nic nie ryzykujesz, a o ile odczuwasz niepokój, wezwij posłańców.
– Oszalałeś?! Co ty najlepszego wyprawiasz?! Każesz mi stawić czoła Mifrtowi? Jestem na jego czarnej liście.
– Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Zresztą, macie dziwne upodobania, których nie rozumiem. Ewidentnie masz stracha i szukasz wymówek. Jak nie on, to ktoś inny prędzej, czy później wywlecze cię z tej bańki i nadzieje na pal. Na twoim miejscu schowałbym dumę do kieszeni i próbował przeciągnąć go na naszą stronę. No, chyba iż zamiarujesz pozostać przy Ałtulu, to już zawczasu życzę powodzenia.
– No, no, brawo. – Zaklaskał Rewint. – Śmiem stwierdzić, iż przerosłeś ojca, i to znacznie. Nikomu dotąd nie udało się schwytać żadnego z bogów. prawdopodobnie ci zaraz pięknie podziękuje, iż stracił wyznawców. Naprawdę jesteś potworem bez hamulców i zaczynam czuć przed tobą respekt, a uwierz, rzadko kiedy miewam gęsią skórkę.
– W nim nasza nadzieja, a co ma być, to będzie – oznajmił woj lodowatym tonem. – Nigdy nikomu nie odmówił, a ty nie wychwalaj swoich odruchów, bo wątpię, aby były prawdziwe. przez cały czas dygoczesz i szczękasz zębami. Zawsze chowałeś głowę w piach albo skrywałeś się za kimś. Wuj jako jedyny jest w stanie przeciwstawić się ojcu. Nie słyszałem, aby kiedykolwiek poniósł z tego tytułu konsekwencje. Ojciec nie jest w stanie skrzywdzić nikogo z rodziny. To jego słaby punkt, który możemy wykorzystać i choćby wiem jak.
– W drugą stronę, owszem. Nasz krewniak może i jest miły, ale wątpię, aby to, co mu zrobiłeś, przeszło bez echa.
– Przestań jęczeć. Nie tobie przyjdzie przyjąć karę. Więc jak? – Zawiesił wzrok na gospodarzu.
Po pomieszczeniu rozległ się głośny jęk. Wutern wzniósł głowę i resztkami sił przekręcił ciało na lewy bok. Oczy miał zapadnięte i mętne. Pragnął ujrzeć przyszywanego brata, zanim wyzionie ducha. Kiedyś byli blisko.
– Dobra, niech będzie, ale jak coś pójdzie nie tak, nigdy nie opuścisz Pustelni, zrozumiano? – fuknął gospodarz i przełknął nadmiar śliny. – To cena, jaką na ciebie nakładam.
– Tak jej nie opuści – zadrwił Rewint.
– Werkmun – wydukała Metrysa i zemdlała.
– Przestańcie kłaść sobie kłody pod nogi. Oni nie mają czasu – warknął Midyn i puścił dłoń dziewki. – Przecież to jeden z was, a przynajmniej dwóch z tutaj obecnych, więc po co te dyskusje. Mifrt to najcudowniejszy z bogów i jak będzie trzeba, poświęcę duszę, aby tylko raczył pomóc.
– Dobra, nie kozacz – syknął woj.
Zaskoczyła go odwaga młokosa. Będą z niego ludzie, pomyślał.
Proces odradzania rozpoczął bieg. Dusza boga została skropiona krwią, którą Werkmun uzyskał z palca. Dla bezpieczeństwa Junig z Rewintem postanowili dołączyć do Midyna i obłożnie chorych. Odrodzony prawdopodobnie nie będzie zadowolony i pomimo iż mury stłamszą większość mocy, nie można przewidzieć, czy nie będzie w stanie zabić. Pustelnia nigdy nie gościła nikogo, kto odzyskuje początek w niej. Wszystko było możliwe.
Zapanowała cisza. Ciała gapiów znieruchomiały. Jedyną oznaką ich żywota, były źrenice namierzające wypiętrzanie piasku, nagarnianego coraz silniejszymi podmuchami wiatru w wysoką, wąską pryzmę. Niby wszystko szło zgodnie z planem, jednak po dłuższej obserwacji Werkmun doszedł do wniosku, iż nasyp jest stanowczo za wysoki. Jedyne, co przyszło mu na myśl, to to, iż bóg przybędzie w formie, którą trudniej będzie poskromić. Jedyną, jaką widział w jego wydaniu, to dryblaśne monstrum z paszczą pełną zębów i skrzydłami z rozpiętością, która jednym podmuchem przemebluje pomieszczenie, a ich powbija w przeszkody.
– Odblokuj mnie – poprosił Werkmun i stanął bliżej ściany. – Skoro raczył przyjąć taką formę, wszystko zależy od tego, ile będę w stanie zrobić. Nie patrz tak na mnie, tylko działaj. Wątpię, abyś raczył wyjść z szeregu i stanąć do walki. Może zdołam wysłać mu myśli, zanim dokończy odbudowę ciała.
– Oszalałeś – fuknął gospodarz. – Zginiesz. Mówiłem, iż to głupi pomysł.
– Rzucaj zaklęcie! Masz zamiar zwlekać, aż stanie tu przed nami i wyleje całą gorycz, którą skrywa.
Junig miał mętlik w głowie. Nie potrafił na gwałtownie zebrać myśli i opowiedzieć się po którejś ze stron. Zawsze stronił od takich akcji i najlepiej mu było z dala od: bogów, stworów, władzy i ogólnego chaosu.
– Pomożesz, czy nie?
– Junig, do cholery! – ryknął Rewint. – Schowaj upór do kieszeni i oddaj mu moce. Bez jego umiejętności mamy marne szanse, aby zobaczyć słońca. Sam fakt, iż nas gościsz, powinien dać ci do myślenia i nakierować myśli, iż może to zostać odebrane jako zdrada. Dlaczego jesteś taki nieugięty? Junig! Spójrz przed siebie. Już widać zarys i muskulaturę. Piach opada, proces niebawem dobiegnie końca. Nie można tego cofnąć.
– Widzę, nie jestem ślepy. – Zazgrzytał zębami. – Kiedy oddam twojemu bratu zablokowane umiejętności, może być jeszcze gorzej. Mifrt odbierze to jako zaplanowany zamach na jego osobę. Nie mamy z nim szans. Widzicie tę poświatę. Moce nie zostały zablokowane. Zje nas. Chcecie doprowadzić do zniszczenia Pustelni?
– Nie. Uratować swoją i twoją skórę! – wrzasnął Rewint i podszedł do gospodarza.
Miał dość, nerwy puściły. Mifrt już praktycznie istniał, a uparciuch przez cały czas ze sobą walczył.
– Wypowiadaj!
– Owerdde hujde fuuyt ge’gre trt! – Echo wzmocniło rozdźwięk.
Piach opadł, kurz wzleciał do góry. Owłosiona bestia wspierająca cielsko na dwóch grubych nogach, zakończonych szponami, wyrzuciła cienkie ręce do góry. Ryk, który rozbrzmiał dookoła, stawiał włosy u nasady głowy. Czerwone ślepia, pysk ociekający śliną, para potężnych skrzydeł i ogon, którym powstały owinął się czterokrotnie, nie zapowiadał sielanki.
Przywołując opowieści szczęściarzy, którzy zdołali uniknąć śmierci, ów bóg, pod tą postacią miał mało wspólnego ze stanem faktycznym. Uczucia nie istniały, a rozum zastępowała wola zagłady. Jedynie, tacy jak on byli w stanie ustać na nogach, po podjęciu wyzwania. Czy przetrwają, zależało od humoru potwora i skali przewinień?
Pułap zaczął iskrzyć. Różowo-białe odpryski wpełzały do wnętrza świecącej formy Werkmuna. Rozpostarł niekształtne ręce i rozchylił otwór gębowy. Oczy przybrały odcień czerwieni, przełamywanej żółciami.
– Ty!
Mifrt rozpoznał wroga. Wyszczerzył zęby, zmrużył oczy i przypuścił atak. Uniósł ogon, zarzucił biodrami i sieknął woja; upadł na kolana.
Jak wcześniej obecni w grocie gapie chłonęli widoki całymi sobą, tak teraz żadnego z trójki mężczyzn nie było w zasięgu wzroku. Tkwili pod stołem, na którym leżeli umierający i wstrzymywali oddech. Nieczęsto można było być bezpośrednim świadkiem starcia tytanów. Z dołu widoczność może nie powalała, ale wystarczyło, aby nacieszyć źrenice barwami, które coraz intensywniej oświetlały wnętrze.
– Powstał w całej okazałości. – Gospodarz pokiwał głową. – Coś niesamowitego. Gdyby posłańcy mogli to zobaczyć. Nie uwierzą, kiedy im o tym opowiem. Właśnie. Dziwne, iż żaden tutaj nie wtargnął. Czyżby nie wyczuli zagrożenia?
– Co robisz? – wyszeptał Rewint i zablokował rękę Midyna, która szarpała szatę Wuterna.
– Próbuję ich do nas przyciągnąć. Wszędzie fruwają palące odpryski. Mają spłonąć żywcem?
– Zostaw, głupcze. Nic gorszego ich już nie może spotkać. Wy ludzie naprawdę jesteście ograniczeni. Nic dziwnego, iż służycie za mięso – prychnął Junig.
***

W ukryciu doszło do wymiany chłodnych spojrzeń, a na polu walki dwa mutanty przywarły do siebie i próbowały powalić.
– Nie jesteś tutaj po to, aby walczyć. Zaprzestań – zakomunikował Werkmun.
Po raz pierwszy w życiu był zmuszony odwodzić przeciwnika od ataku. Czuł się z tym dziwnie i niezręcznie.
– Nie słucham zdrajców. Zapłacisz za wszystko. Ci wszyscy, których skrywasz w sobie, byli wylewni i nie szczędzili słów. Nie jesteś godzien, aby stąpać po tej ziemi. Rozszerzyłeś zakres działań bez zezwolenia – wycharczał grubym głosem.
Głośne syknięcie wypełniło przestrzeń. Mifrt raz po raz zatapiał skrzydła w ciele przeciwnika, a tamten je z siebie wyrywał. Szczepienie nie trwało długo – Werkmun odskoczył i pochwycił rywala za przedramiona. Tamten wykrzywił wargi w grymasie niezadowolenia, po czym przypuścił szturm falującymi niteczkami, które pokrywały jego owłosione ciało i owinął ogon wokół pulsującej szyi wroga. Woj gwałtownie zwolnił zacisk i ryknął z bólu – wici przeniknęły do wnętrza i zaczęły przylegać do fioletowych wnętrzności. Siła nacisku na krtań miażdżyła pustą przestrzeń.
– Przestań. – Złapał oddech. – Rozejrzyj się dookoła. Już mnie masz, ale zanim dobijesz, uratuj bliskich, którzy nie zasłużyli na to, co ich spotkało.
Po zamknięciu ust został uniesiony i rzucony na ścianę. Poluzowane kamienie spadły na leżące ciało. Odgłos walki zastąpił trzask pękających kości. Interwencja wewnątrz organizmu była tak silna, iż aby wyrzucić z siebie intruzów, Werkmun musiał zmienić formę. Nie było mu dane jęknąć – bóg już miażdżył gardło i ciął skórę czubkami skrzydeł.
– Pamiętam wyraz twojej twarzy, kiedy z zaskoczenia obdzierałeś mnie z boskości. Ten śmiech. Dlaczego teraz nie rżysz?
– Nie zrobię tego.
Luźna dłoń wylądowała na szczęce – krew trysnęła z rozcięcia sięgającego od wargi po ucho. Kolejna pięść pozbawiła woja kilku zębów, a następna widoczności w prawym oku.
– Tak gwałtownie opadłeś z sił? – syknął Mifrt.
Werkmun został brutalnie nadziany na kamienną ścianę. Wierzgał nogami i machał rękoma, próbując dosięgnąć rywala. Czubki skrzydeł utkwiły w udach. Palce boga pochwyciły za włosy i łupnęły głową o twardą powierzchnię – zaczęła kapać krew. Dwa powtórzenia i odgłos cierpienia, na który Mifrt ewidentnie oczekiwał.
– Spójrz na stół, błagam – wydukał przegrywający i połknął nadmiar krwi, zgromadzonej w buzi.
– Masz czelność prosić o cokolwiek? Od kiedy interesuje cię los innych? Barbarzyńca z sercem? – drwił.
Pięść mająca kontakt z policzkiem woja rozniosła w powietrzu trzask pękających kości. Skrzydła opuściły umięśnione uda, wzleciały i utkwiły pod żebrami, wchodząc głębiej i głębiej.
– Stół, proszę – głos był słaby i beznamiętny. Krwi, pod stopami coraz więcej, a pękające odcinki kręgosłupa wywołały jedynie stęknięcia.
Bóg zaprzestał ataku i zatopił spojrzenie w opuszczonej głowie ofiary.
– Dlaczego nie atakujesz? Stać cię na więcej.
– Nie po to cię tutaj sprowadziłem. Wut… – czerwona farba przerwała wypowiedź, chlustając na sierść potwora. – Przeczytaj mnie.
Mifrt wyszarpnął skrzydła, złożył i poluzował uścisk – Werkmun upadł na plecy, plując juchą na wszystkie strony.
– Stół, mówisz. Zobaczmy.
Nie zamiarował tak gwałtownie kończyć zabawy. To, co zrobił do tej pory, było jedynie rozgrzewką. Postać, którą przyjął, uwielbiała męczyć. Zrobił zwrot i spojrzał w tamtym kierunku.
– Przywlokłeś śmieci z Merlogni? – prychnął i na powrót skierował ciało w stronę upodlonego.
– Wutern, panie. – Midyn pomimo pergaminowej twarzy i drżenia ciała jako jedyny miał dość odwagi, aby zabrać głos. Bestialstwo i widok umierających w ciszy dodał mu skrzydeł.
– Co powiedziałeś, śmiertelniku, Wutern?
Stwór w okamgnieniu był przy nim, uniósł do góry i lustrował wzrokiem.
– Na stole – charknął i przechylił głowę na lewy bok.
– Bracie… Co oni ci zrobili? Junig! – huknął Mifrt; ślina nie omieszkała spocząć na twarzy młokosa.
Gospodarz nie miał gdzie uciec. Wstał i wyprężył pierś. Chłopak został puszczony, a on zajął jego miejsce. Werkmun zaciskał zęby i powoli podpełzał w ich stronę. Potrzebował tylko dotknąć.
– Mi… – Wutern próbował wykrztusić słowo; bez rezultatu.
– Co to ma znaczyć?! – Mifrtem wzdrygnęło.
– To nie ja, panie. Taki już do mnie przybył – tłumaczył wiszący nad ziemią gospodarz.
– Kłamiesz! Spiskujecie przeciwko bogom! Nie dokończycie dzieła! Nikt żywy stąd nie wyjdzie!
Nagle Aquna uniosła powieki i rozwarła usta: – Ratuj. To nie ich wina…
– Ty żyjesz?
Odrzucił Juniga i krzywym spojrzeniem nakazał Midynowi odejść. Rewint został pochwycony za fraki i wyprawiony obok walczącego z odległością brata.
– Zaciągnij mnie do nich – wystękał. – Wutern, dotyk.
– Jak? Nie dopuści nas do nich. Lepiej zostańmy tutaj, dopóki nie zmieni formy. przez cały czas jest wściekły – tłumaczył Rewint.
– Nie wytrzymam tyle. Bracie.
Posłał błagalne spojrzenie, krztusząc się ilością krwi, która zalegała w organizmie.
– Werkmun – rozbrzmiało wokół. – Gdzie jesteś? Rewint.
– To kto? – Mifrt otaksował dziewkę i przywołał Midyna; szedł jak na skazanie.
– Ich córka, panie i żona tego, którego niemal nie zabiłeś.
Bóg spojrzał przez ramię na ledwie żywego woja i uniósł brwi. Rozluźnił mięśnie karku i przeniósł wzrok na czarne, wychudzone postacie.
Wypowiedzenie tego kosztowało Midyna krocie. Przeważnie buzia mu się nie zamykała i paplał, co ślina na język przyniesie. Przypomniał sobie dzieciństwo i beztrosko spędzany czas. Gdyby wiedział, czym zakończy się przyjaźń z Metrysą, zapewne, tak jak pozostali, nie wchodziłby z nią w interakcje. Nie, przecież nie był taki. Postawa boga, którego tak gorliwie czcił, również pozostawiała wiele do życzenia. Wykreowany wizerunek runął, pozostało rozdarcie.
– Nic z tego nie rozumiem. Skoro nie ci dwaj, to kto ich tak urządził? – spytał potwór.
– Ałtul – wydukał Midyn.
Został pochwycony za gardło i z ledwością wytrzymywał ostry wzrok oprawcy. Skrzydła poszły do góry – zamarł. Utkwiły w płucach, a zacięty wyraz twarzy boga zaostrzył rysy.
– Zostaw go – wystękała Metrysa.
Skupienie na niewieście było idealną okazją dla woja, aby dotrzeć do celu. Rewint podciągnął go do stołu, a tamten pochwycił dłoń Wuterna, która zwisała bezwiednie. Mifrt wyłapał zagrożenie i oplótł ciało młodszego z braci ogonem. Zaczął fruwać, nie będąc w stanie wydać dźwięku.
Wutern poczuł słaby uścisk i energię, która rozgrzała wnętrze. Krew zastygła, kości naszły na swoje miejsca, a rany znikły pod nowym przykryciem. Wstał, uniósł głowę i rozwarstwiając ciało na pół, pochwycił odrodzonego od tyłu i zaczął wsysać.
– Nie – zabrała głos Aquna. – On jest naszą jedyną nadzieją.
– Oddam go w boskiej formie. Ta nas jedynie niszczy – oznajmił Werkmun i nieustannie wpychał w siebie coraz większe kawałki walczącej z żywiołem ofiary. – Mam moc, która uśmierci potwora. Nie damy rady na niego wpłynąć. Myśli jedynie o zemście. Potrzebujemy Mifrta, a nie tego czegoś.
– Werkmun!!! – wykrzyknął, zakleszczając skrzydłami otwór, aby nie skończyć, jak poprzednio.
Ciało młodszego z bogów odzyskało wolność. Opadł na piach i od razu czmychnął za stół.
– Dasz radę? – zabrał głos Junig. – Wutern coś ci przekazał?
– Sam wziąłem – oznajmił, a przegrany zniknął w odmętach fioletu. – Jak powróci w tej samej formie, będę musiał go zabić.
– Co? – Rewint wystawił głowę zza kamienia.
– To, co słyszałeś. Nie jestem pewien, czy zdołam zapanować nad mocą, której nigdy nie używałem. Lepiej, abyście wyszli i poczekali za drzwiami. Junig, skrzyknij posłańców, mogą być potrzebni i zabierzcie wilka. Jeszcze tego brakowało, aby się ocknął w nieodpowiednim momencie.
Bez dalszych pytań, Rewint wziął Midyna pod pachę, a Junig Ahtyla za przednie łapy i opuścili pomieszczenie.
Werkmun bagatelizował fakt, iż pojmany rozpycha się w jego wnętrzu. Robił dobrą minę do złej gry, jednak opadał z sił. Nie miał pojęcia, jak skorzystać z tego, co przejął. Ręce mu drżały, a fiolet przygasał. Pojmany walczył i wszystko wskazywało na to, iż wygra.
– Panie, co dalej? – Pochwycił dłoń Wuterna i szukał odpowiedzi w gestach ciała, bo rozmowa nie wchodziła w grę.
Omiótł wzrokiem Aqunę, trzymała ręce na szyi i ukochaną – spała albo…
– Myśl głupcze, myśl – burczał pod nosem. – Co zrobiłby ojciec w takiej sytuacji? No co? Zaklęcie, wyciszenie, rozdarcie, współpraca, narzucenie woli? Co wybrać?
– Rozdziel – zasugerowała bogini.
Nie tracąc czasu, wyszeptał:
– Qerrtr grt’io ferrd ciuz zor i zamknął oczy.
Rażące latające w koło cienie wypełniły przestrzeń.
Idź do oryginalnego materiału