Strażniczka nieumarłych / 24 / Shadow

publixo.com 2 dni temu

– Masz jego oczy – wyszeptała kobieta i uniosła wychudzoną dłoń.
Metrysa nie chciała uchodzić za osobę strachliwą, jednak każde spojrzenie, które spoczywało na wyniszczonym i czarnym ciele, sprawiało, iż miała ochotę uciec. choćby ludzie w osadzie, którzy chorowali na przewlekłe i nieuleczalne choroby, mieli więcej mięśni w jednej nodze, niż nieznajoma w całym organizmie.
Można było dostrzec każdą kość, nadmiar zwisającej skóry, ale pomimo to niebieskie, duże oczy wyrażały wolę życia. Na końcu języka miała zapytanie, jednak to, co mogła usłyszeć, jakoś nie zachęcało, aby je zadać. Wiedziała, iż to tylko kwestia czasu, kiedy któryś z towarzyszących jej mężczyzn nie wytrzyma i oznajmi, kim jest schorowana kobieta.
Nie musiała długo czekać. Werkmun ścisnął jej dłoń, objął w pasie, po czym spojrzał głęboko w oczy. Były rozświetlone, a kąciki ust drgały. Był poruszony, jednak, jak na prawdziwego twardziela przystało, hamował odruch słabości.
– prawdopodobnie znasz historię o bogini, którą pozbawiono dziecka, a ona sama zaginęła – zaczął.
Skinęła z aprobatą.
– Jesteś mądra, więc na pewno wiesz, kogo masz przed sobą – kontynuował miękkim tonem. – Miałem cię do niej przyprowadzić, kiedy rozgromimy zło, jakie zawisło nad planetą. Zresztą, zawsze tutaj było, jednak nigdy nie na taką skalę. To miał być prezent ślubny, bo z tego, co opowiadałaś, zawsze pragnęłaś ją poznać. Jednak, skoro stoisz tutaj teraz, nie znajduje innego wytłumaczenia jak to, iż jej stan uległ pogorszeniu.
– Mama – wyszeptała, oczy zaszły wilgocią, a dłonie spoczęły na chłodnym ciele rodzicielki.
„Mrok. Promienie z ledwością przenikają przez srebrną kulę, w której tkwi fioletowo włosa piękność. Marszczy brwi i po raz enty próbuje rozwalić osłonę. Niestety, bez rezultatu. Obolałe i pokaleczone kostki krwawią. Oddech spowalnia, a nadzieja odlatuje z każdym wydechem. Widzi szyderczy uśmiech na ustach oprawcy”.
Po grocie rozszedł się dławiący kaszel. Z ust Aquny wyciekła czarna maź, utrudniając zaczerpnięcie tchu. Metrysa poczuła niepokój… cofnęła dłoń i poszukiwała wsparcia, podpowiedzi w mężu.
Nie powiedział nic, jedynie patrzył przed siebie, jakby bał się tego, co mogłaby z niego wyczytać.
– Uratuj ją – poprosiła.
– Nie potrafię.
– Masz tyle mocy. Na pewno umiesz. Spróbuj.
– Nie! – huknął i zacisnął pięści.
Próbował niejednokrotnie, jednak na planecie nie było lekarstwa, czaru, które byłyby w stanie cofnąć klątwę, jaką Ałtul roztoczył nad kobietą. Dużo go kosztowało, aby taić prawdę w najciemniejszych zakamarkach mózgu. Obiecał, iż nikomu nie ujawni, gdzie przebywa. Na szczęście Wutern nie pomyślał, aby go sprawdzić pod tym kątem – na jego szczęście. Może i wyzbył się części mocy, jednak przez cały czas miał coś, co wzbudzało respekt – odmienność.
– Wezwij ojca – nakazała.
Zachowywała pozory opanowania. Każda cząsteczka walczyła, aby nie popełnić gafy i nie ośmieszyć się w oczach rodzicielki. Widok wywoływał obrzydzenie. Nie należała do osób wylewnych, może dlatego to spotkanie wypadło tak oschle. Obserwator doszedłby do wniosku, iż jest zimna jak lodowiec i choćby taki obrazek nie jest w stanie wywołać euforii, której tak naprawdę dopiero od niedawna zaczynała doświadczać. Miłość przyszywanej matki niby była, ale nie miała nic wspólnego z tym, co obserwowała, słyszała i czuła obecnie. Werkmun pokazał jej, co znaczy kochać, a teraz powoli jej o tym przypominał. Stanowczo za wolno. Wolałaby przejąć wszystkie wspomnienia naraz, nie po kropelce.
Może byłoby inaczej?
Pragnęła okazać uczucie, chociaż ociupinę, jednak osoba, na którą patrzyła, była jej obca.
– Wutern nie ma tutaj wstępu – syknął Junig wyraźnie podminowany.
– Wzywaj! – krzyknęła i dobyła miecza; mąż zablokował jej rękę i skarcił wzrokiem.
– Obrońcy go nie wpuszczą – dodał i się cofnął.
Dostrzegł w spojrzeniu dziewczyny coś, co go zdumiało. Nikt obcy nigdy nie podważał jego zdania.
– Zmień rozkazy i przestań tak kurczowo przestrzegać zasad, które są beznadziejne i przestarzałe. Dlaczego niby najstarsi z bogów, nie mają prawa wstępu? Wzywaj, powiedziałam!
Coraz odważniej korzystała z tego, kim jest.
Sprytnie ominęła męża i przyłożyła ostrze do gardła Juniga. Było jej wszystko jedno, co z nią będzie. Najpierw straciła przyszywanych rodziców, a teraz prawdziwą rodzicielkę czekał podobny los. Ojciec jej unikał i pozostawił z pytaniami bez odpowiedzi.
Gospodarz wykorzystał chwilę zamyślenia, pochwycił agresorkę za gardło, uniósł i cisnął o ścianę – jęknęła i opadła na piach. Z boku głowy zaczęła kapać krew, którą odruchowo wytarła rękawem. Miała mroczki przed oczyma, a prawa noga uległa stłuczeniu, kiedy uderzyła o ostry kamień wystający ze ściany.
– Ty! – Werkmun zrzucił ludzką powłokę i uderzył na mężczyznę.
Był nieuchwytny i bawił się z atakującym w berka, wypełniając pomieszczenie gardłowym śmiechem. Woj upuścił pianę i po omacku próbował schwytać uciekiniera.
– Asewwr nuyt reegd – wyrecytował Junig i zatrzymał pęd obok Metrysy.
Chwycił za fraki i uniósł przed siebie. Próbowała się wyszarpnąć, jednak była za słaba, a miecz leżał parę kroków przed nią. Miała jeszcze nóż w bucie, ale nie była w stanie go dosięgnąć – noga za mocno bolała.
– Zaprzestań, bo skręcę jej kark i odgryzę głowę!
– Nieee… – doleciało cicho ze stołu. – Werkmunie, przestań. Nie przeżyję, kiedy stracę ją po raz drugi. Proszę.
– Zrób to! Wyssij z niej życie! – ryknął woj i już był przy oprawcy; dłoń przylgnęła do gardła.
– Przestańcie – doleciało ledwie słyszalnie.
Okrzyk bólu wyleciał z otworu gębowego woja i po chwili klęczał, upuszczając z wnętrza ciała fioletową maź. Zacisnął dłonie na brzuchu, jednak wyciek nie ustawał.
– Jak śmiałeś podnieść na mnie rękę, psie! – warknął gospodarz. – Wiedziałem, iż jesteś niewychowanym barbarzyńcą, ale to, iż bez mrugnięcia powieką wydałeś na dziewkę wyrok śmierci, nie powiem, ciut mnie zadziwiło. W taki sposób okazujesz miłość? Coś niespotykanego.
– Zamknij się!
– Junig – wycharczała bogini. – Co robisz?
Nie była w stanie przekręcić głowy – widziała jedynie sklepienie.
– Nic, spokojnie. Ustawiam chojraka do pionu. Pomylił pola walki. Nie jestem wieśniakiem i umiem o siebie zadbać. Zapomniał, iż moce, którymi dysponuje, tutaj nie działają. Muszę przyznać, iż mi zaimponował, pomijając to, co powiedział. Jednak ma serce.
Puścił dziewczynę, opadła na piach, charcząc. Zamaszystym krokiem podszedł do osłabionego woja i pochwycił za gardło. Zacisnął palce na krtani, zmuszając uparciucha do porzucenia obecnej formy. Kiedy skóra pokryła ciało, pochwycił za włosy, uniósł głowę i zadał cios kolanem prosto w szczękę.
Krew bryznęła, a zaatakowany stęknął przeraźliwie, po czym oberwał po raz drugi, tym razem w czoło.
– Nigdy więcej nie podnoś na mnie ręki, zwłaszcza kiedy jesteś u mnie! – huknął i puścił chrypiącego Werkmuna, który spuścił głowę.
Ciemna maź przez cały czas wyciekała, pozbawiając rannego energii. Próbował dźwignąć ciało – poległ; upływ soków był zbyt szybki. Junig zrobił zwrot na pięcie i stanął obok walczącej z oddechem Metrysy.
– Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić, rozumiesz?
Spojrzała na niego spode łba – nie powiedziała nic.
– Rozumiesz?!
Zanurzył palce w rudych włosach i oplótł je wokół nadgarstka. Szarpnął mocno – krzyknęła – i przykucnął.
– Tak – wystękała przez łzy.
Od razu wróciła do przeszłości i tego, jak przyszywany ojciec przywiązywał jej włosy do belek i kazał siedzieć okrakiem, dopóki jego zdaniem nie zmądrzeje.
Jak miała stawić czoło złu, skoro już przy pierwszej przeszkodzie poległa? Werkmun również niczego nie wskórał. Skoro Junig jest taki, to jacy są inni? Silniejsi, okrutniejsi?
– Nie powiedzieli ci, iż jeżeli ojciec przekroczy bramę wlotową, cała nieśmiertelność i umiejętności zostaną z niego wyrwane?
Gospodarz uniósł pytająco brwi i obserwował, jak mimika kobiecej twarzy zmienia wyraz.
– Nie ma ich.
– Co? – Wytrzeszczył oczy i wyplótł dłonie z ognistych pasemek. – To niedobrze. Jest w wysokiej grupie ryzyka. Może ucierpieć przy spotkaniu z którymkolwiek z nieśmiertelnych. choćby tutejsze zwierzęta są w stanie go uśmiercić.
– Wybrał poświęcenie, dzięki temu wyszedł z podziemi i może chodzić po powierzchni. Nie baczył na konsekwencje. Pragnął wolności. Nie wiedziałeś?
– Nie. – Wydął usta. – Nie mogliście tak od razu. To zmienia postać rzeczy.
Machnął nadgarstkiem i wyszczerzył zęby. Werkmun został poderwany i postawiony do pionu. To, co z niego wyciekało, zaczęło na powrót wracać do właściciela. Im więcej substancji znikało z piachu, tym wyraźniejsze było jego spojrzenie.
– Może Wutern da radę cofnąć urok. Jest nieodgadniony i wybitnie uzdolniony. Nieraz naprawiał wyskoki brata. Najlepiej jednak wychodzi mu uzdrawianie. Ma moce, których mu zazdroszczę. Miałem kiedyś zamysł, aby go ich pozbawić, jednak, jak widać, nic z tego. Bariery, które go otaczają, przekraczają moje umiejętności, a po dobroci nie chciał. Mógłbym zdobyć wszystko szantażem, ale polubiłem Aqunę i plan zdusiłem w zarodku. Wystarczająco ją upokorzono. Miałbym jej jeszcze dołożyć kolejnych cierpień? Nie… nie… to nie w moim stylu.
– Od kiedy? – prychnął Werkmun i wykrzywił usta.
– Od niedawna – odburknął. – Kto jak kto, ale ty najlepiej wiesz, iż przy odpowiedniej osobie choćby tacy bezduszni grubianie jak my, mogą zmienić zapatrywania. Nie, żebym wstąpił na ścieżkę dobroci. Przy Aqunie nauczyłem się czytać ludzi i odgadywać, czy są warci zachodu, czy nie. Żyjesz, więc masz namacalny przykład mojej dobroduszności. Nie zawsze tak wyglądała. Dała mi niezłą szkołę życia, zanim zupełnie zaniemogła. Zresztą…
– Starczy – Werkmun przerwał słowotok.
Nie chciał, aby ciągnął temat. Od słowa do słowa, a palnie coś, z czego będzie się musiał tłumaczyć. Junig to papla i nie myśli nad tym, co wyrzuca z siebie. Już sobie nagrabił u żony. prawdopodobnie mu nie zapomni, iż tak łatwo z niej zrezygnował.
– Podciągnąłeś warsztat – Werkmun zmienił temat. – Jakim cudem dokopałeś się do pradawnych zwojów? Przecież po naszym przybyciu, zostały ukryte, abyśmy właśnie nie czynili tego, co próbowałeś zrobić.
– Też mi coś – odfuknął. – Spoczywały parę stóp pod nami. Ałtul choćby nie raczył ich zabezpieczyć. Myślał, iż jak postawi obok schowka smoka, nikt nie raczy podejść i sprawdzić, czego pilnuje.
– No, tak… przecież znasz podziemia najlepiej z nas wszystkich, a dla potworów, którymi dyrygujesz, nie ma rzeczy niemożliwych. choćby Demof ma ograniczone możliwości i nie wszędzie może dotrzeć.
– Dokładnie, więc działamy?
***

Junig spojrzał na Aqunę – w ciszy słuchała rozmowy. Metrysa stała na nogach i otrzepywała ubranie z pyłu. Jego uwagę przykuła szrama na jej zewnętrznej stronie dłoni, która siniała coraz mocniej. Podrapał palcami po głowie i zaczął myśleć, czy przypadkiem, pod silnym wzburzeniem, nie zrobił czegoś, co choćby jemu będzie trudno cofnąć. Jednak nie. Na pewno nie.
Podszedł i pochwycił kobiecą rękę. Werkmun również przyczłapał, zaniepokojony nagłym zainteresowaniem gospodarza jego żoną. Ze spojrzenia wyczytał, iż coś jest nie tak. Kiedy Junig zadarł rękaw, sina pręga sięgała połowy przedramienia i wolno sunęła ku górze.
– Co to jest? – Przełknął ślinę i dotknął zmiany.
– Nie mam pojęcia – odparł pan podziemi. – Nic jej nie ugryzło, nikt nie rzucił zaklęcia?
– Nie… raczej nie… nie wiem – zaczął dukać.
Mężczyźni wypatrywali sobie oczy, a kończyna dziewki coraz szerzej prezentowała szarości. Strach sprawił, iż zapomniała języka w buzi. Widziała, czuła, ale nie mogła przemówić.
– Wezwij Wuterna, nie ma na co czekać, a ja uprzedzę obrońców, iż będzie jeszcze jeden gość. Aquna również ledwo zipie. jeżeli on im nie pomoże, to śmiem stwierdzić, iż już nikt tego nie zrobi. To, co postępuje w ciele dziewczyny, ma podobny przebieg i wygląd, jak to, co niszczy jej matkę. Czyżby dotyk sprawił, iż została zarażona?
Werkmun skinął głową i wyrecytował: – Qertty unber dee.
Junig zniknął na chwilę, jednak gwałtownie wrócił.
– Nie mogę go namierzyć – poinformował, trzymając żonę w ramionach.
Dawno nie towarzyszyło mu to uczucie – trwoga.
– Zaraz. Awermun! – zawołał i podszedł do bogini; chwyciła go za dłoń i upuściła łzę.
Wrota zaskrzypiały, a wokół zaśmierdziało zjełczałym kurzem i pleśnią. Skrzydła się rozwarły, a do groty wlazło wielkie, muskularne, garbate monstrum. Czarna sierść sprawiała, iż był ledwo widoczny na ciemnym tle, natomiast wielkie, pomarańczowe ślepia i paszcza ostrych zębów lśniły w blasku pochodni.
– Nakaż zlokalizować Wuterna i zaprosić na pogawędkę. Tych, co czekają przy pierwszej z bram, sprowadzić tutaj. Niech obrońcy zamkną wyjścia i obudźcie Semuna, niech stanie pod drzwiami.
– Cel wizyty boga? – wycharczał stwór i omiótł wszystkich badawczo. – Na pewno tego chcesz?
– Nie ma mocy. To powinno ci wystarczyć.
– Komu ją oddał?
– Mi – rzucił Werkmun.
Przybysz ewidentnie grał na zwłokę, a oni nie mieli wiele czasu. Przebarwienie na ciele dziewki zajęło już plecy, brzuch i kawałek szyi. Na złość cały czas strzelał długimi uszami i mlaskał, co doprowadzało krew woja do wrzenia.
– Nie czuję jej w tobie – drążył Awermun.
– Wymieszała się z innymi, może dlatego. Zresztą, czy to ważne? Mam i już.
Junig przygryzł wargę do krwi. Awermun westchnął, podrapał długim paznokciem zarośniętą szczękę i zrobił zwrot na pięcie. Nie wyglądał na zadowolonego z powierzonych misji. Jako prawa ręka gospodarza, nieraz potrafił odmówić, jednakże widząc to, co wokół…
Drzwi zamknęły się głośno, niemal nie przytrzaskując maszkarze ogona. Pan włości nie zdążył odwrócić wzroku, kiedy znowu zostały otwarte.
– Czego?! – huknął.
Nie było nikogo. Werkmun czuł, jak ukochana wbija mu paznokcie w skórę. Aquna znów zaczęła pojękiwać, co ścisnęło dziewkę za serce. Zaczynała przywykać do matczynego widoku i coś jej podszeptywało, aby zrobiła więcej, niż tylko ciepłe, ukradkowe spojrzenia. Podeszła do rodzicielki i pochwyciła za dłonie. W zamian za to otrzymała krzywy uśmiech. Miał być promienny, ale kąciki ust nie chciały współpracować.
Starodawny język rozbrzmiał w pomieszczeniu:
„Aqwer nuyt rewn, neert se muj. Asser mes”!
Woj wytężał wzrok, chcąc namierzyć, skąd pochodzi, jednak nie wypatrzył niczego. Rozumiał przekaz i mina mu zrzedła, kiedy ucichł.
– Jeszcze tego nam brakowało – syknął Junig.
– Coś złego? – zagadnęła Metrysa, widząc wokół posępne miny.
Tego dialektu nie znała.
– Wampiry wybudziły Kirlu i ponoć była widziana na powierzchni – poinformował mąż.
– Zaraz… zaraz – chrząknął Junig i wyciągnął szyję. – Helint, twój kochany braciszek został zesłany do Surwi. Chyba nie muszę wyjaśniać, kto go tam umieścił.
– Ojciec – syknął i zazgrzytał zębami.
Metrysa słyszała o kobiecie, której krew została zbrukana. Kolejny wróg, o którym nie wiedziała zbyt wiele. W wiosce rzadko rozmawiano o krwiopijcach. Jak już dyskutowano, to w zamkniętym gronie i w wielkiej tajemnicy. Matka zdradzała jej niektóre treści, jednak to i tak było za mało dla dziewczyny, którą zżerała ciekawość.
Miała nadzieję, iż mąż prześle jej wszelkie niezbędne informacje. Musi wiedzieć, z kim przyjdzie jej walczyć, a na pewno przyjdzie, a Helinta zaczęła żałować. Pomógł jej, chociaż nie musiał.
Poczuła chłodny powiew powietrza i dotyk na ramieniu. Wzdrygnęło nią. Dziwne, bo poza nimi nie było tutaj nikogo. Jednak. Ten głos.
– Kto przyniósł wiadomość? – nie wytrzymała.
– Huter – odparł Junig. – Jest niewidzialny i bardzo skuteczny, jeżeli chodzi o zdobywanie nowości. Przeszedł przez ciebie niedawno i wiem, iż utraciłaś dar śnienia o przyszłości, nieprawdaż?
Odpowiedziało mu milczenie.
– Dlaczego nic o tym nie wiem? – spytał Werkmun stanowczym tonem.
– Nie sądziłam, by było to istotne, aby cię informować, zresztą i tak nic z tego, o czym ostatnio śniłam, nie miało pokrycia w rzeczywistości. Obrazy przychodziły ze sporym opóźnieniem. Rozmyślałam nad przyczyną, ale nie doszłam do żadnego wniosku.
– Posłuchaj. – Był obok i zaczął nią potrząsać; był wściekły. – Nie jesteś tą, którą znam. Zaczynasz grać według swoich zasad, które nie mają pokrycia z tym, co ci pisane. Mogę w każdej chwili odmówić twojemu ojcu współpracy i powrócić do tego, co umiem robić najlepiej. Ci dwaj, którymi się otaczasz, nie mają pojęcia, co nadciąga, a ty… też nie.
– Niby skąd – fuknęła i uwolniła ciało z uścisku. – Karmisz mnie ochłapami, zamiast uświadomić do końca. Coś tam wiem, ale bazując na tym, nie do końca rozumiem, co tak naprawdę się tutaj dzieje. Kto jest kim? Kto, komu zagraża? Wszyscy walczą, ale o co?
– O władzę – wycedził przez zęby. – Kiedy most się wali, zawsze szukamy wyjścia. Najlepiej takiego, aby na nowo powstał. Ałtul wiedział, iż kiedyś dorośniesz, a ojciec cię wykorzysta i sięgnie po podium, którego najstarszy nie odda polubownie. – Zaczerpnął tchu. – Większość tutaj zamieszkałych chce zrzucić kajdany i samym decydować o swoim losie. Niektórzy pragną powrotu na łono rodziny, a inni egzystować w harmonii. Ałtul skłócił wszystkich i pociąga za sznurki. Walczą pomiędzy sobą, o co? O nic, dla czyjegoś kaprysu. Ile tak można? No powiedz?
– Nie wiem!
– Właśnie. Mówiłem Wuternowi, iż to beznadziejne rozwiązanie, aby cię pozostawiać w nieświadomości. Jednak co ja mogłem? Nic.
– Jesteś groźny, sławny na całą planetę, a bałeś się upadłego mężczyzny?
Szybko pożałowała wypowiedzianych słów.
– Jak ty nic nie rozumiesz. – Znów nią szarpnął.
– Zostaw – zaoponował Junig i stanął pomiędzy nimi. – Pohamuj złość, bo kilka brakuje, a zrobisz coś, za co zapłacisz życiem.
– Bardzo dobry pomysł. – Uniósł złowrogo brwi. – Wezwij Ałtula, niech zdejmie klątwę, a mnie weźmie jako zapłatę. Niech jej ojciec sam naprawia to, co zepsuł. Nie jestem niańką i… wzywaj!
Dziewka zamarła.
Echo poniosło ostry ton. Wrota po raz kolejny stanęły otworem. Tym razem gość był namacalny, jednak jego widok przyprawiał o mdłości. Wutern wspierał ciało na dwóch obrońcach, a głowa mu ciążyła. Był wycieńczony, wychudzony i…
Jak to możliwe?
Kiedy ręka ześliznęła się z ramienia osiłka, ciekawskie oczy gapiów zobaczyły to, co można było przewidzieć.
Dłoń była czarna.
Idź do oryginalnego materiału