Stary odchodził… Staruszka czuła to całym swoim przywiązanym do niego sercem.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Stary odchodził… Babcia wiedziała o tym, czuła to każdą cząstką swojej duszy, która zrosła się z nim na zawsze.

Przyjęła to spokojnie, na zewnątrz niewzruszona. W środku jednak drżała ze strachu, choć wiedziała, iż długo po nim nie pociągnie. Jak? Jak żyć bez Janka, ukochanego, bliskiego, a jednak tak dalekiego? Śniegu pragnie, a wy?

Kto powiedział, iż uczucia z czasem stygną? To w waszych mądrych książkach napisane? Nie wierzcie – nic nie stygnie! Wciąż serce trzepoce jak ptak na dźwięk jego głosu. To nie żarty – całe życie razem, sześćdziesiąt lat, cóż więcej mówić!

Zrośli się ze sobą, splątali, złączyli, iż ani minuty bez siebie wytrzymać nie potrafią. Jak ona go samego odeśle? Jak tu sama zostanie? I po co? Po co żyć bez Janka? Bez niego życie przestaje istnieć. Tak myśli babcia, sortując rzeczy w starym kufrze na trzy stosy. To dzieciom – niech pamiętają. To sąsiadom – niech się przyda. A ten najmniejszy stosik – to dla niej, póki jeszcze tu jest, by patrzeć i wspominać.

— Maryś! Maryś! — słyszy babcia słaby głos starca. — Maryś!
— Idę, idę, Janeczku! — Babcia poprawia spódnicę, podchodzi do łóżka. — Obudziłeś się? Może naleśniczków, kochanie? Naleśniczków chcesz?
— Maryś… — stary mruczy, wodząc niewidzącymi oczami po suficie. — Maryś…
— Już jestem, już tu jestem… — Bierze jego dłoń, niegdyś szeroką jak łopata, teraz wychudłą i pomarszczoną, w swoją, podobną do ptasiej łapki. — Co, złotko? Jestem przy tobie!
— Maryś, wybacz… wybacz, Marysiu…
— Ależ co ty, co ty…
— Nie kochałem cię… — szepleni staruszek. — Głupi byłem… Gdybym mógł cofnąć czas, wszystko byłoby inaczej, Maryś…
— Daj spokój, Janeczku. Kochałeś, na swój sposób, ale kochałeś. Czy przeżylibyśmy razem te sześćdziesiąt lat? No już, nie dręcz się…
— Maryś, dzieci…
— Jadą, Janeczku, jadą. Dałam znać przez Ninę z poczku. Marek, Tomek, Grześ i Jadzia – wszyscy przybędą wieczorem. Prześpij się, a ja tymczasem ugotuję ci rosół…
— Nie trzeba… — szepcze. — Daj rękę, posiedź ze mną. Wybacz, Maryś!
— Nie miałam do ciebie żalu, Janeczku. To ty mi wybacz, może gdybym ci się tak nie przypięła jak kleszcz, życie potoczyłoby się inaczej…
— Nie, Maryś, — kręci głową. — Nie… to już los…

Z kącika oka starca toczy się łza, sunie po zmarszczkach i ginie w zmurszałej skórze.

Wieczorem zjechali się dzieci, sami już niemal starcy. Marek, najstarszy, siwy jak gołąb, poważny i stateczny. Zawsze taki był. Babcia się go trochę boi – profesor, człowiek światowy, mieszka w Warszawie.
— Marku, synku, jakiś ty siwy!
— No cóż, mamo, lata swoje robią. Sam jestem dziadkiem, pamiętasz? Patrzy uważnie.
— Oj, jakże nie pamiętać! O, zdjęcia – twoja Agnieszka przysłała. Pod szkłem, wszystko schowane.

Tomek, średni, pyta:
— Tato, może na ryby?
— Można — kiwa głową i zwraca się do matki: — Mamo, można?
— A jakże! — uśmiecha się babcia.

Grześ, najmłodszy, wciąż żwawy, w dżinsach, bez brzucha, opalony. Pływa na wielkim statku, bywa za granicą i zawsze przywozi prezenty. Starzy ich nie używają, chowają na czarną godzinę.
— Tato, dość się wylegiwać! — Grześ się uśmiecha.
Staruszek odpowiada mu słabym uśmiechem – zawsze był jego ulubieńcem, taki sam jak Aleksander – żywiołowy, wesoły.

A Jadzia?
— Jestem, tato! — Wychyla się zza braci. Drobna, chuda, jak matka za młodu.
— Córeczko… Wybaczcie mi, dzieci…
— Co ty, tato!
— Ojcze, nie mów tak!
— Dzięki wam i mamie wyszliśmy na ludzi, nasze dzieci też…

Starzec uśmiecha się ciepło. Długie życie przeżył. Całe życie miał sobie za złe, iż żyje z niekochaną. Że nie odważył się podejść do tej jedynej, wymarzonej. Tłukł się pod jej oknami, wypalił dziesięć paczek tytoniu, czekał… Na co? Może myślał, iż sama wyjdzie, weźmie go za rękę.

Przecież wymieniali spojrzenia na potańcówkach, siadali blisko, serce waliło jak młot! Dlaczego nie podszedł? Dlaczęj nie odprowadził? Głupi był…

Aż w końcu znalazł się śmiałek, zatańczył z nią, odprowadził, ożenił się. Aleksander też był na tym weselu. Nieszczęśliwa panna młoda nie spuszczała z niego wzroku.

Mógł ją porwać, ukraść! Ale nie – upił się jak świnia, pobił z Jankiem, swoim najlepszym przyjacielem. Później choćby nie pamiętali, o co się pokłócili.

Z Jankiem się pogodził, ale miłość stracił. Ożenił się z Marysią, bo ta patrzyła na niego jak na cud. Wiedziała, iż nie kocha. Całe życie z lodem w sercu przeżyła. Dopiero gdy dzieci się rozjechały, zrozumiał, iż bez Marysi nie może być!

W kinie, na zebraniach – zawsze szedł przodem. Ona z tyłu. A przecież i ona chciała przyjść pod rękę z mężem, by wszyscy mówili: “Marysia z Aleksandrem…” Nikt tak nigdy nie powiedział, zawsze osobno.

A ona go kochała. Gdyby tylko ten głupiec trzydzieści lat wcześniej powiedział jej o swoich uczuciach, iż z czasem też pokochał żonę – nie tak jak tamtą, ogniście, ale spokojnie, mocno…

Nie! Duma, czy co? Wstyd? Co go powstrzymało?

— Maryś… — wzywa znów cichym głosem.
— Jestem, złotko. Może rosołku?
— Nie… — macha ręką. — Posiedź. Niedługo odejdę…
— Co ty mówisz! Dzieci już przyjechały, chłopaki naprawiają dach, my z Jadzią gotujemy…

— Czas na mnie, Maryś… Wybacz, kochana. Ja… kocham cię, Marysiu. — Wydycha z ulgą. — Nie myśl, całe życie cię kochałem. Wybacz głupcowi, iż nie okazywał… Żyłem tobą, oddychałem tobą…

— Janek!!! — Krzyk rozlega się po całym podwórku, dociera do wsi, pola, rzeki. Krzyk zranionego zwierStaruszkę pochowano obok męża, a ich dzieci długo jeszcze siedziały przy stole, wspominając rodziców i rozumiejąc, iż prawdziwa miłość nie potrzebuje słów.

Idź do oryginalnego materiału