Stary kawaler żył w samotności, która mu nie doskwierała.

twojacena.pl 2 tygodni temu

Jan Nowak był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, nie męczyła go samotność. Harował jak wół w pracy, którą szczerze kochał. Przywykł robić wszystko perfekcyjnie, żeby zawsze panował porządek. Choć spotykał się z wieloma kobietami, nigdy nie znalazł tej jedynej. Pod koniec lipca postanowił wziąć urlop i wyjechać na południe Polski. Był zmęczony i chciał uciec od zgiełku miasta. Wrzucił ogłoszenie w internecie.

Odpowiedziała mu kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka małej wioski. Do morza było tylko 20 minut piechotą, za to miejsce z dala od zatłoczonych kurortów. Oferowała pokój, a w zamian za zakupy – domowe posiłki. Skusił się. Dojechał bez problemów, nawigator nie zawiódł. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni – miła. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dzieci – chłopiec i dziewczynka, około 9-10 lat – pomagały w gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się, pytała tylko, co ma ugotować, częstowała truskawkami i uśmiechała się ciepło. Jan całe dnie spędzał nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego przyjaciela na Facebooku. Czasem zastanawiał się, dlaczego pięćdziesięcioletnia kobieta ma tak małe dzieci. W końcu zapytał:

– Pani Anno, to pani wnuki?
– Nie – odpowiedziała Anna – to moje dzieci, późne. Nie wyszło z małżeństwem, ale postanowiłam zostać matką. W końcu nie jestem taka stara, mam tylko 48 lat.

Gdy rozmawiali, Jan przyjrzał się gospodyni – była miła, spokojna, uśmiechnięta. Podobało mu się jej imię: Anna, Ania. Tak miała na imię jego matka. Pachniała truskawkami i świeżym masłem. Młode wino było wyśmienite, wieczory chłodne, a niebo pełne gwiazd. Obydwoje nie udawali – byli już dorośli. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Jan cicho przemykał do pokoju Ani, a potem wracał do siebie. Dzieci nie można było budzić. Mały piesek choćby nie szczekał na Jana, tylko spoglądał sprytnie, jakby wszystko rozumiał. Dobry był z niego stróż – choć zjadał tylko kilka łyżek karmy, pilnował podwórka sumiennie. Nazywał się Burek.

Z czasem Burek zaczął chodzić z Janem nad morze, choćby pływał. Po wyjściu z wody otrząsał się, suszył na słońcu i biegł do domu przed Janem. A on – szedł za nim. Pewnego dnia Burek nie wrócił. Jan zaczął go szukać, wołał, rozklejał ogłoszenia. Gdzie zniknął pies? Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go obcy, którzy wynajmowali dom na drugim końcu wsi. Jan tam poszedł. Dowiedział się, iż wyjechali godzinę temu – z małym pieskiem – w stronę głównej drogi. Wsiadł w samochód i ruszył za nimi. Dogonił ich po 80 kilometrach i zablokował drogę. Z terenówki wyszły dwie młode, bezczelne dziewczyny.

– Odsuń ten grat! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
– Wołajcie – odpowiedział Jan – ale najpierw oddajcie psa.
– Bezczelny jakiś! – zaśmiała się wyższa. – To bezdomny pies, my go ratujemy.
– On ma dom – odparł Jan. – Nie wasz.
– Spadaj! – wrzasnęła druga. – Jak nie odjedziesz, rozwalimy ci szybę!

Jan ominął je i zawołał: „Burek!”. Pies zaszczekał i zaczął biegać po siedzeniach, próbując wyskoczyć przez uchylone okno. Dziewczyny chwytały Jana za ręce, przeklinały i próbowały go uderzyć. Nie wiedział, co robić – nie mógł przecież bić kobiet.

Pomógł przypadkowo przejeżdżający policjant – tęgi, spocony, sapiący. Zakrywając uszy przed krzykami dziewczyn, wziął Burka na ręce.

– Cicho wszyscy! Do kogo pies pójdzie, tego będzie. Żadnych dokumentów przecież nie macie.

– Kicia, Pusia – zaczęły skamląc dziewczyny, wyjmując kiełbasę. – Chodź do nas, do autka!
– Chodź, Burek, jedziemy do domu – powiedział Jan.

Policjant postawił psa na ziemię. Burek rzucił się do Jana, merdając ogonem i głośno szczekając.

– No to się wyjaśniło – sapnął policjant.

– Nie, to nasz pies! – wrzeszczały dziewczyny. – Nie macie prawa go zabierać! Powiemy waszemu szefowi! My go uratowaliśmy!

Policjant zaczerwienił się.

– Słuchajcie, „wybawczynie”. Albo spokojnie odjedziecie, albo sprawdzę wam wszystko – ubezpieczenie, gaśnicę, apteczkę. I każdą tabletkę w niej policzę. Auto macie brudne. Może choćby kradzione?

Terenówka zniknęła w mgnieniu oka.
Jan podziękował policjantowi.

– Dzięki, panie posterunkowy.
– Nie ma sprawy. Sam mam takiego psiaka. Szczeka, ucieka i kombinuje. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźluch. Ale wierny jak rzadko.

Jan wsiadł do auta, Burek wtulił się w jego kolana – mały, ciepły, o miękkiej jak welur sierści. Jan poczuł, iż dawno nie było mu tak dobrze. Droga była równa, silnik pracował cicho, a Burek spał spokojnie. I w tej ciszy nagle zrobiło mu się smutno – przecież niedługo trzeba wracać. Do pustego mieszkania, gdzie nikt na niego nie czeka. Przemknęła mu myśl, żeby się zawrócić i zabrać Burka ze sobą. Co tam te rzeczy – kilka koszulek, bielizna i dres. Westchnął i pojechał do Ani.

Ostatni tydzień był deszczowy, ale Jan i tak chodził się kąpać. Zawsze z Burkiem. Nocami przemykał do sypialni Ani, a rano coraz częściej ogarniała go nostalgia. W dzień wyjazdu wyszło słońce. Jan spakował się wieczorem. Podarował Ani prezent, pożegnał się, zostawił numer i ruszył w drogę. Powoli przyśpieszał, myśląc, iż wakacje się skończyły – czas wracać do rutyny. Gdy wyjechał na asfalt, zobaczył, iż za autem biegnie Burek. Jan dodał gazu, ale pies przyspieszył jeszcze bardziej. Samochód nabierał prędkości.

Mały psiak oddalał się, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Jan zatrzymał się. Wysiadł, zapalił papierosa i zauważył, iż ręce mu drżą. Wypalił go do końca, zgasił niedopałek i spojSpojrzał wstecz i zobaczył mały, zarośnięty kurzem punkcik, który zbliżał się powoli, ale uparcie – Burek biegł za nim, choć wiedział, iż to koniec.

Idź do oryginalnego materiału