Jan Kowalski był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność go nie martwiła. Pracował jak wół, ale pracę swoją uwielbiał. Przywykł robić wszystko idealnie, żeby wszędzie był porządek. Choć z kobietami spotykał się wiele razy, tej jedynej nigdy nie znalazł. Tego roku pod koniec lipca Jan wybrał się na urlop, na południe Polski. Był wykończony i chciał uciec od zgiełku miasta. Wszedł w internet, dał ogłoszenie.
Odpowiedziała mu kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka małej wioski. Do morza mieli dwadzieścia minut piechotą, za to miejsce daleko od zatłoczonych kurortów – osobny pokój, a w ramach ugody za jego zakupy, gospodyni gotowała domowe obiady. Skusił się. Dojechał bez problemów, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale czysty, pokój przytulny, a gospodyni – sympatyczna. Po podwórku biegał mały piesek, yorkshire terrier. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka w wieku około 9-10 lat, krzątali się przy domu. Gospodyni nie narzucała się, pytała tylko, co ma ugotować, częstowała truskawkami i uśmiechała się łagodnie. Jan spędzał całe dni nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kolegi na Messengerze. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał.
— Katarzyno, to pańscy wnukowie?
— Nie — odparła. — To mój syn i córka, tylko późne. Małżeństwo mi nie wyszło, nie wyszłam za mąż, ale postanowiłam mieć dzieci. I nie jestem aż taka stara, mam tylko czterdzieści osiem.
Gdy tak rozmawiali, Jan przyjrzał się gospodyni – miła, ciepła, uśmiechnięta. I podobało mu się jej imię. Katarzyna, Kaśka. Tak miała na imię jego matka. A pachniała truskawkami i świeżym masłem. Młode wino było wyśmienite, wieczory nieco chłodne, a niebo pełne gwiazd. Oboje nie udawali – ludzie dorośli, po co grać komedię? W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Jan cicho przekradał się do sypialni Kaśki. Potem wracał na swoją stronę domu, by nie obudzić dzieci. Mały piesek choćby na niego nie szczekał, tylko zerkał bystro, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał kilka łyżek jedzenia, ale podwórko pilnował sumiennie. Nazywał się Burek. I niedługo Burek zaczął chodzić z Janem nad morze – pływał nawet, potem wychodził, otrzepywał się, suszył na słońcu i wracał do domu przed swoim towarzyszem. A Jan szedł za nim.
Ale pewnego dnia Burek nie wrócił. Jan zaczął go szukać, wołał, krzyczał, rozklejał ogłoszenia. Gdzie się podział pies? Nikt nie wiedział. Starsza sąsiadka wspomniała, iż może zabrali go turyści z drugiego końca wsi. Jan poszedł tam. Gdy dotarł, powiedziano mu, iż ci ludzie wyjechali godzinę temu, z małym pieskiem, w kierunku głównej drogi. Jan wsiadł do samochodu i ruszył w pogoń. Dogonił ich po osiemdziesięciu kilometrach i zablokował drogę.
Z terenówki wysiadły dwie młode, bezczelne dziewczyny.
— Hej, przesuń ten grat! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
— Wzywajcie — odparł Jan — tylko najpierw oddajcie psa.
— O, jaki śmiały! — zaśmiała się wyższa. — To bezpański pies, my go ratujemy!
— Nie jest bezpański — odparł Jan. — Ma rodzinę. To nie wasz pies.
— Spadaj! — wrzasnęła druga. — Jak nie odjedziesz, zbijemy ci szyby!
Jan obszedł samochód i zawołał: — Burek! Do mnie!
Piesek zaszczekał i zaczął szarpać się między siedzeniami, próbując przecisnąć przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Jana za ręce, klnąc przy tym jak szewcy. Jan nie wiedział, co robić – nie mógł przecież bić kobiet.
Pomógł policyjny patrol, który akurat nadjechał. Gruby, spocony funkcjonariusz, wzdychając i zakrywając uszy przed krzykami dziewczyn, wziął Burka na ręce.
— Cicho wszyscy! Pójdzie do kogo chce. Dokumentów na niego nikt nie ma.
— Karmelek, Pusiu! — zawrzeszczały dziewczyny, wyciągając kiełbasę. — Chodź do nas, do autka!
— Chodź, Burek, jedziemy do domu — powiedział Jan.
Policjant postawił psa na ziemię. Burek rzucił się w stronę Jana, merdając ogonem i radośnie szczekając.
— No, chyba wszystko jasne — sapnął funkcjonariusz.
— Nie, to nasz pies! — krzyczały dalej. — Nie macie prawa go zabierać! Zgłosimy to twojemu przełożonemu! My go uratowałyśmy z ulicy!
Policjant zarumienił się z gniewu.
— Tak, słuchajcie, „ratowniczki”. Albo spokojnie odjeżdżacie, albo sprawdzam wam wszystko – ubezpieczenie, gaśnicę, apteczkę, tabliczkę „stop”. I wszystkie tabletki w niej policzę. Samochód macie brudny. A przy okazji sprawdzę, czy przypadkiem nie kradziony. A komputer mam tylko na komendzie…
Terenówka gwałtownie zniknęła.
Jan podziękował policjantowi.
— Dziękuję, panie posterunkowy.
— Nic takiego. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz, strachliwy i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarzluch. Dobra rasa, wierna. I wygodny rozmiar. No, powodzenia. Bez wykroczeń.
Jan wsiadł do auta, Burek ułożył mu się na kolanach, mały, ciepły, a jego sierść była jak welur. Jan poczuł się dobrze – dawno nie było mu tak spokojnie. Droga równa, samochód cicho mruczy, a Burek wierny jak cień. I w tej ciszy nagle ogarnęła go melancholia – niedługo trzeba będzie wracać. W pustym mieszkaniu nikt na niego nie czeka. Przemknęła mu myśl, by zawrócić i zabrać Burka ze sobą. Co tam rzeczy – kilka koszulek, bielizna i dres. Myśl była krótka. Jan westchnął i pojechał do Katarzyny.
Ostatni tydzień był deszczowy, ale Jan i tak codziennie szedł nad morze. I Burek z nim. Nocą przekradał się do sypialni Kaśki, a nad ranem coraz częściej nachodziła go nostalgia. W dzień wyjazdu świeciło słońce. Jan spakował się wieczorem. PodarowałJan wrócił do Warszawy z Burkiem, ale po miesiącu znów pojechał na wieś, tym razem już na zawsze, bo zrozumiał, iż szczęście nie mieszka w samotnym mieszkaniu, ale tam, gdzie czekają na niego serdeczni ludzie i wierny pies.