Wczoraj rano zadzwoniła do mnie mama, jej głos był pełen niepokoju:
— Córeczko, pójdź, proszę, do naszej sąsiadki, do cioci Haliny. Jest bardzo przygnębiona, prosiła o radę prawną. Nie wyjaśniła więcej, tylko powiedziała, iż jesteś mądra i coś poradzisz…
Znałam Halinę Kowalską od dzieciństwa. Mieszkaliśmy w jednej klatce przez lata, a choćby gdy wyszłam za mąż i wyjechałam, często odwiedzałam mamę i witałam się z ciocią Haliną na ławce pod blokiem. Miała już dziewięćdziesiąt lat, ale do niedawna wesoło krążyła po podwórku, uśmiechała się do wszystkich, przynosiła mamie pierogi i wiecznie dyskutowała z sąsiadkami. Ostatnio jednak częściej narzekała na serce i ciśnienie. Mieszkał z nią młodszy syn, Bartosz, który pomagał, jak mógł. Starszy, Krzysztof, żył osobno, na drugim końcu miasta, i odwiedzał ją coraz rzadziej.
Kiedyś Krzysztof wyjechał na studia wojskowe, potem służył, ożenił się, dostał mieszkanie, domek letniskowy, samochód. Zamożny, niezależny, ale chłodny. Z matką relacje były napięte: czasem milczał, czasem się obrażał, czasem rozkazywał. A Bartosz został przy niej. Lata mijały, i to on stał się jej jedynym oparciem. To jemu tej wiosny Galińska postanowiła przekazać mieszkanie w darowiźnie.
Starszy syn się dowiedział… i nie sprzeciwił się. Powiedział:
— Mnie to niepotrzebne, mam wszystko. Niech Bartek ma choć coś.
Wydawało się — sprawiedliwie. Ale cisza trwała krótko.
Gdy wieczorem przyszłam do Haliny, po jej twarzy widać było, iż płakała. Usiadła, otarła oczy i drżącym głosem zapytała:
— Córeczko… gdzie można zrobić tę… no, jak to się nazywa… badanie genetyczne?
Zaniemówiłam.
— Ciociu Halinko, po co ci to?
Wtedy opowiedziała. Kilka dni temu przyjechał Krzysztof. Stanął w progu, ponury, i rzucił:
— Nie jestem synem twojego męża. Mamy różne grupy krwi. Wszystko teraz jasne. Dlatego dałaś mieszkanie Bartoszowi, a nie mnie. Jestem ci obcy. On — twój prawdziwy syn.
Potem zatrzasnął drzwi i odszedł. Nie pozwolił jej nic powiedzieć. Na telefony nie odpowiadał.
Ciocia Halina szepnęła:
— Mój mąż miał grupę krwi Rh+, pamiętam… Ale swojej nie pamiętam. W starym dowodzie było zapisane, ale dawno go wymieniłam. A grupy Krzysztofa nigdy nie znałam… Gdy się urodził, byłam nieprzytomna, nie miałam kogo spytać…
Poradzono jej test DNA. Wytłumaczyłam jednak, iż to nie takie proste: jej mąż zmarł ponad dwadzieścia lat temu. Do badania potrzeba albo żywego materiału — krew, włosy, ślina, albo ekshumacja. A na to potrzeba zgody sądu, która wcale nie jest pewna. Kosztuje to też fortunę.
Halina znów zapłakała:
— Więc nie mogę udowodnić synowi, iż jest synem mojego męża?..
Wtedy już nie wytrzymałam. Mój głos się załamał, sama ledwo powstrzymałam łzy:
— Ciociu Halinko! Nikomu nic nie musisz udowadniać! On choćby nie podał swojej grupy krwi. Po prostu się obraził. Wymyślił pretekst. Chce cię ukarać. To dorosły mężczyzna, a zachowuje się jak rozżalone dziecko. Postąpiłaś sprawiedliwie — dałaś mieszkanie temu, kto przy tobie został. A on tylko znalazł sposób, by dotknąć cię boleśnie.
Wzięłam oddech i dodałam:
— jeżeli chcesz, idź z Bartkiem do przychodni, zróbcie badania, niech wam określą grupy. Może w szpitalu, gdzie rodziłaś, są archiwa. Albo dokumenty twojego męża — sprawdź w USC. Ale choćby jeżeli nie… Krzysztof powinien sam, po ludzku, przyjść i przeprosić. A nie rzucać oskarżeniami, które bolą bardziej niż nóż.
Skinęła głową, trochę się uspokoiła.
— Masz rację… Ale on i tak nie odbiera…
Poprosiłam o numer Krzysztofa. Wyszłam na ulicę, odeszłam od klatki i zadzwoniłam. Odezwał się.
— Dzień dobry — powiedziałam. — Jestem sąsiadką pani matki.
— Czego pani chce?
— Chcę porozmawiać o Halinie Kowalskiej…
— Słucham.
— Ona bardzo cierpi…
Wtedy przerwał rozmowę. Po prostu rzucił słuchawkę.
Stałam, patrząc na ekran. W piersi tłukła mi jedna myśl: jak łatwo rozpadają się najświętsze więzi, gdy miłość zastąpi uraza. I jak straszne jest, gdy własny syn oskarża matkę o coś, czego nigdy nie zrobiła.
Halina nie zdradziła. Po prostu oddała jedyny dom temu, kto przy niej został. Starszy — sam odszedł. A teraz mści się — okrutnie, zimno, bez słów. A przecież dla niej zawsze był synem. Rodzonym. Jedynym. Do wczoraj…