Śruborośl / floriankonrad

publixo.com 2 dni temu

często myślę o krzewie. tym, który wyrasta
między nami. jego istnienie jest jakby... a, pozwolisz,
że pójdę w obrazową i szaloną metaforykę.

to jakby na bazarze w Indiach, pośród wielorękiego
chłamu dla turystów, dostrzec złoty posążek.

nie bogini Kali, nie Sziwy, ale przedstawiający...
mnie samego, w dzieciństwie. tuż obok – drugi,
o twarzy dojrzałego mnie. i kolejny, wyglądający całkiem
jak nigdy nieistniejąca rodzona siostra.
czwarty: żona.

to otwieranie oczu, ust ze zdumienia
widząc hipnotyczny taniec figurek,
pytanie się w myślach `skąd to tutaj?`.

ten krzew to taki właśnie uświęcony szok,
niespodziewany dar od losu (nie kosztowało nic,
ponadreligijne precjozum).

a każdy czas, gdy nie istniał, wszelkie,
nawet wiosenne chwile bez niego,
były niczym szatkownica do lalek
albo autokanibal-miłośnik Arki Noego,
co, z sercem na dłoni i z płuckami w drugiej,
podgryzał się, fałszywie nucąc `Się je je, się je je`.
i jadł. i natychmiast trawił.

tak: to piękna i hipertrwała roślina o
korozjoodpornych liściach, łodygach.

również czujesz, jak tętni w sercu nasz
wspólny mechanizm. jak puszcza śrubki-pędy,
które spajają rzeczywistość.
Idź do oryginalnego materiału