Hasło „miasto śródziemnomorskie” mało komu przywodzi na myśl Paryż. Gorący Neapol, malowniczy Dubrownik, a choćby atlantycką przecież Lizbonę, ale Paryż? Miasto ludzi zasznurowanych w surdutach konwenansów, chłodnej rezerwy i kartezjańskiej logiki, stonowanych kolorów i nieuprzejmych kelnerów. Od Morza Śródziemnego dzieli go prawie tysiąc kilometrów i wielka przepaść kulturowa. Wielbiciele dzikich temperamentów i ludzkiego ciepła nie mają tu czego szukać.
To prawda, ale jak mawiał ksiądz Tischner, istnieje jeszcze „też prawda” i choćby pod sztywnym surdutem można dopatrzyć się miękkiej podszewki. A tropienie śladów Środziemnomorza w mieście (sztucznych) świateł pozwala wyjść z kolein kliszy.
Po pierwsze populacja. „Prawdziwych” paryżan jest mało, prawie każdy przyjechał tu skądś, a wielu właśnie znad morza – za pracą, na studia, dla kariery. Francja jest krajem niezwykle scentralizowanym (wystarczy spojrzeć na mapę połączeń kolejowych, żeby przekonać się, iż wszystkie drogi prowadzą do stolicy) i bez „rubryczki Paryż” żaden życiorys nie jest kompletny. Nie brak tu więc nicejczyków, marsylczyków czy choćby przybyszów z egzotycznych terytoriów zamorskich, którzy w szarych paryskich klitkach tęsknią za bryzą i lazurem. Bardzo liczne są też diaspory: włoska, hiszpańska i portugalska, bo długa tradycja kontaktów z Francją i kryzysy gospodarcze przywiodły ich tu za chlebem. A skoro już tu są, to próbują przeszczepić trochę swoich tradycji. W Paryżu można bez trudu kupić włoską oliwę, zjeść prawdziwe pastéis de nata czy uraczyć się paellą. Działają też stowarzyszenia, instytuty kulturalne i księgarnie. Wystarczy trochę się postarać, żeby znaleźć południową enklawę.
Można powiedzieć, iż to obecność namiastkowa – próba przeszczepienia kawałka ojczyzny na obcy grunt. Na szczęście jest on całkiem żyzny, gdyż wbrew pozorom choćby pod beżową bluzeczką paryżanki i czarnym golfem paryżanina bije romańskie serce. A tym, co wyróżnia kulturę romańską, jest między innymi (i w dużym uogólnieniu) stosunek do przyjemności. Bardzo pozytywny. Tam gdzie protestanccy Germanie trzymają dyscyplinę, a katoliccy Słowianie walczą z poczuciem winy, Francuzi bez oporów sprawiają sobie przyjemności. Na co dzień i od święta, drobne i bardziej ekstrawaganckie. Philippe Delerm rozpływał się nad pianką na zimnym piwie, Amelia uwielbiała wkładać rękę do worka ze zbożem. Postawą francuskiej sztuki dobrego życia są właśnie drobnostki. Szukanie wszelkich sposobów na umilanie sobie życia.
Nie chodzi tu o rozbuchany hedonizm, raczej dbałość o szczegóły. Nastawiony na ciężką harówkę Polak czy energiczny Amerykanin musi się przyzwyczaić, iż tu przerwa obiadowa trwa godzinę, dzieci co sześć tygodni mają wakacje, a po najlepszą bagietkę warto swoje odstać. Kawę, owszem, można wypić w domu, ale przyjemniej zajść do kawiarni. A już najprzyjemniej usiąść na zewnątrz i wystawić twarz do słońca, więc choćby najmniejszy lokalik dumnie szczyci się swoim terasse. W supermarketach pełno czekolad, ale o ile pyszniej od czasu do czasu zajść do prawdziwej czekoladziarni i kupić cukiernicze cudeńko w ładnym puzderku. Czemu pić z grubego kubasa, skoro można mieć ładną filiżankę? Albo nosić bawełniane barchany, skoro, choćby w podeszłym wieku czy zaawansowanej ciąży, można sprawić sobie koronkową bieliznę? Katować się na siłowni, skoro można porozciągać się parku albo pójść na łagodną sofrologię. Owszem, pocałunek na przywitanie, la bise, to konwencja, ale całowanie i inne cielesne przyjemności są tu w cenie. Przyjemność odmieniania jest tu przez wszystkie przypadki, przy stole i w sypialni, na co dzień i od święta. Owszem, życie jest ciężkie, metro zapchane, a dzień pracy długi. Ale to tym bardziej powód, żeby wypełniać szczeliny istnienia pianką przyjemności.
Zdjęcie główne: Ogrody Luksemburskie