Sprzedała dom dla dzieci i została bez niczego: wyznanie kobiety pozbawionej prawa do spokoju

polregion.pl 1 dzień temu

Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że rodzinny dom można wymienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spotka mnie wieczór. Tak teraz żyje babcia Hela – ta sama Helena Stanisławówna, którą cała ulica znała kiedyś jako gospodynię przestronnego, schludnego domu na Podlasiu. A teraz jej schronieniem są cudze kuchnie, przechodnie pokoje i pytanie: czy przypadkiem nie przeszkadzam?

Wszystko zaczęło się, gdy synowie – Marek i Tomek – namówili ją na sprzedaż domu. „Po co ci, mamo, samotność na zadupiu? Nie jesteś już młodą dziewczyną, nie dasz rady ani z ogródkiem, ani z piecem, ani ze śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę – i tobie lżej, i nam raźniej. A pieniądze ze sprzedaży się nie zmarnują: wydamy je na wnuki”. Cóż mogła powiedzieć stara matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być bliżej.

Moi rodzice, sąsiedzi Heleny Stanisławówny, próbowali ją wtedy odwieść od tego pomysłu:

– Nie śpiesz się, Helu. Potem pożałujesz. Drugiego domu już nie kupisz, a dzieci mają własne rodziny i własne zasady. Będziesz gościem, nie panią domu. W bloku będzie ci ciasno i duszno, a ty zawsze kochałaś przestrzeń.

Ale kto by tam słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się tułaczka babci Heli z walizką od jednego syna do drugiego. Dzisiaj u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro u Tomka w podwarszawskim domku. I tak już trzeci rok.

– U Tomka jest lepiej – przyznała kiedyś mojej mamie. – Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać, odpocząć. A Kinga, synowa, to dobra dusza. Spokojna, życzliwa, dzieci grzeczne. Dały mi osobny pokoik – mały, ale z telewizorem i choćby malutką lodówką. Siedzę cicho, nie zawadzam. Gdy wszyscy w pracy, a wnuki w szkole, wychodzę na grządki albo robię pranie. A potem wracam do swojego kąta.

Planowała zostać tam całe lato, a na jesień przenieść się do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej dosłownie kąt – między kuchnią a balkonem. Małą kanapę, szafkę z telewizorem i torbę z rzeczami. Jadła sama, gotowała po cichu, prała, gdy nikogo nie było. I cały czas czuła się… niepotrzebna.

– Agnieszka, synowa Marka – mówi – prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnukiem też nie znalazłam wspólnego języka. Ja jeszcze po staremu, a on w tych swoich telefonach. Jakbym była u obcych. Na działkę ani razu mnie nie zabrali. Kręcę się po mieszkaniu jak duch. Wieczorem kolację podgrzewam na kaloryferze, żeby choć trochę ciepła było. Do kuchni staram się nie wchodzić, byle nie wpaść w nieodpowiednim momencie.

Ostatnio zachorowała. Mówi:

– Gorączka, wszystko bolało. Myślałam, iż to już. Wezwali lekarza, dali tabletki, przeleżała dwa dni. Ale najgorsze nie była choroba. To, iż nikt choćby nie przyszedł. Żadnego dobrego słowa. „Leż sobie, ale się, tylko nie zawadzaj”.

Moi rodzice wtedy zapytali:

– Helu, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zaopiekuje? Sił już nie te. A ty wciąż w transporcie: raz tu, raz tam. Ani domu, ani spokoju.

A ona tylko westchnęła:

– Cóż tu dużo mówić… Popełniłam błąd. Straszny błąd. Sprzedałam dom – a wraz z nim swoją wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam, iż razem będzie łatwiej. A teraz choćby nie stać mnie na własne cztery kąty. Wszystko, co zostało, odłożyłam na pogrzeb. Synowie i tak mają swoje sprawy. Nowy dom już mi nie grozi.

Często powtarza: „Lepiej bym została sama w swoim domu. Choć ciężko, choć chłodno, ale swoje. Sama sobie pani. A teraz jestem starą kobietą bez dachu nad głową, bez prawa głosu. Pomieszkam u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani kąta. Tylko walizka i torba”.

Za każdym razem, gdy odchodzi od rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, oby chociaż do lata dotrwała, a potem znów na wieś, do ciszy, do ogródka. Tam jej lżej”.

Teraz Helena Stanisławówna nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho odejść tam, gdzie nie będzie zawadzać. Powiedziała choćby dzieciom:

– Jak już całkiem nie będę dawać rady, oddajcie mnie do domu opieki. Tam przynajmniej ktoś się mną zajmie. A wam, dzieci, nie po drodze ze mną.

I tak żyje babcia Hela – między walizką a kalendarzem. Liczy dni, zastanawia się, gdzie spędzi następne lato. Czeka nie na telefon, ale na ciche skinienie głowy – „możesz pomieszkać u nas z miesiąc?”.

Jestem pewna: dzieci nie powinny były jej namawiać. Trzeba było powiedzieć: „Mamo, zostań w swoim domu. To twoja twierdza. My przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy i wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas – my do ciebie”. Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie da się cofnąć. I tylko jedno pytanie dręczy tych, którzy znali ją wcześniej: dlaczego zdradzamy tych, którzy dali nam życie i oddali za nas wszystko?

Idź do oryginalnego materiału