Prezent z opóźnieniem: jak Róża prawie nie straciła twarzy
Róża Wincentego od samego rana była poddenerwowana – to był dzień ślubu jej syna. Wszystko musiało być idealne: przyjęcie w najlepszej restauracji w mieście, fotografowie, muzyka na żywo, kelnerzy, szampan. Jej Romek, jej duma, żeni się! Ale z kim? Z jakąś prowincjuszką z podejrzaną przeszłością. Trzeba mieć pecha – przygarnął ją, podniósł z nędzy i wprowadził do ich domu. Od razu wiedziała: ta Kasia przyszła tylko po ich mieszkanie.
Gdy młodzi weszli do sali, wszyscy wstali. Róża z mężem, Grzegorzem Wojciechowym, dostojnie podeszli i wręczyli grubą kopertę z pieniędzmi. Wszystko z najwyższej półki. Po nich do życzeń dołączyli rodzice panny młodej. Ale… w rękach – pustka. Róża zmrużyła oczy i szepnęła do męża:
— No cóż, czego się spodziewać po takich. Wieś – rzuciła z drwiną.
Wtedy ojciec Kasi, Andrzej Stanisławowy, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe pudełko. Otworzył. Róża zobaczyła klucze i zdrętwiała. Głos Andrzeja był spokojny i stanowczy:
— Kochani nasi dzieci! Niech w waszym domu zawsze będzie jasno i ciepło. A żebyście mieli prawdziwy dom – oto klucze do mieszkania w centrum Warszawy. Wasze.
Cisza. Potem sala eksplodowała oklaskami. Tylko Róża zrobiła się biała jak kreda. Czuła, jak drżą jej palce. Niemożliwe! Ci „wieśniacy”? Mieszkanie w stolicy?
Nagle ogarnął ją wstyd. Wstyd za wszystkie drwiny, za pogardliwe spojrzenia, za ten głupi intercyzę, którą prawie siłą narzuciła. Wstyd, iż nie chciała choćby poznać, kim jest Kasia. Bo, jak się okazało, ta „prowincjuska” była córką właścicieli dużej mleczarni, zarządzała działem w poważnej firmie i była tysiąc razy mądrzejsza i uczciwsza, niż Róża mogła to sobie wyobrazić.
A wszystko zaczęło się od zwykłej podejrzliwości.
— Synku, ona nie jest dla ciebie – mówiła do Romana. – Ona chce tylko naszego mieszkania. Patrz, jak się do ciebie lepi.
— Mamo, daj spokój. Kochamy się. Ona jest prawdziwa, dobra.
Ale Róży nie dało się przekonać. Dzwoniła do męża, prosiła o interwencję. Ten tylko machnął ręką: „Niech sam decyduje, już dorosły”. Dzwoniła do przyjaciela rodziny, Leszka – pracował z Romkiem i, jak się okazało, z Kasią też. I on stanął po stronie zakochanych:
— Kasia to złoto. Świetny fachowiec i wspaniała dziewczyna. Ciesz się, iż syn ma taką narzeczoną!
Ale Róża nie ustępowała. Wtedy wymyśliła inny plan – szantaż:
— Chcecie ślub? No to podpiszecie intercyzę. Mieszkanie zostaje nasze, kropka. A mieszkać będziecie gdzie indziej, sami sobie znajdziecie.
Kasia przyjęła warunki spokojnie:
— Proszę, jeżeli to da wam spokój.
Róża podejrzliwie zmrużyła oczy: „Jakaś cwana… Tak łatwo się zgodziła… Coś tu nie gra”.
Ślub organizowała osobiście. Pilnowała, by wszystko było perfekcyjne. Chciała, by wszyscy zobaczyli – jej syn zasługuje na najlepsze. Tylko iż kto okazał się „najlepszy” – zrozumiała zbyt późno. Giedy demonstracyjnie opowiadała na spotkaniu o swoich „wysoko postawionych” krewnych, matka Kasi, skromna i cicha kobieta, tylko się uśmiechała.
Ale gdy usłyszała o intercyzie, nie wytrzymała:
— Kasiu, kochanie… Rodzina to nie umowa, to zaufanie. jeżeli od tego zaczynamy – po co w ogóle się żenić?
Kasia ją uspokoiła. A Róża gdzieś w głębi duszy poczuła, iż przegrywa.
I teraz, w samym środku przyjęcia, stała otoczona setkami spojrzeń, nie wiedząc, gdzie się podziać. Jej „biedna” synowa – spadkobierczyni biznesu. Jej rodzice – nie „wieśniaki”, ale szanowani przedsiębiorcy. I, co bolało najbardziej – ofiarowali więcej, niż ona mogłaby sobie pozwolić. Róża poczuła, jak drżą jej kolana. Chciała zniknąć.
Od tej chwili prawie nie uczestniczyła w uroczystości. Siedziała, bez słowa dłubiąc widelcem w jedzeniu. Wszystko, co budowała – runęło. Samooszukiwanie, pycha, snobizm. Została tylko pustka i wstyd.
Ale najgorsze było to, iż choćby Roman patrzył na nią inaczej. Jego oczy nie błyszczały już zaufaniem. Zrozumiał. Zrozumiał wszystko.
Róża też zrozumiała. Tylko iż za późno.