Życie potrafi zaskakiwać tak niespodziewanie, iż trudno od razu pojąć, gdzie kończy się dobroć, a zaczyna okrutna ironia losu. Nie przyszło mi choćby do głowy, iż po dwunastu latach mieszkania pod jednym dachem z teściową, gdy wszystko wydawało się ustalone i przewidywalne, nasza rodzina stanie przed moralnym ultimatum — płaćcie lub się wyprowadźcie.
Wtedy, wiele lat temu, zaraz po ślubie, Genowefa Stanisławówna zaproponowała nam z mężem, byśmy zamieszkali w jej przestronnym, trzypokojowym mieszkaniu w centrum Warszawy, a sama dobrowolnie przeprowadziła się do mojej maleńkiej kawalerki na Woli. Byliśmy w siódmym niebie — mieszkać w centrum, w dobrych warunkach, i to jeszcze z błogosławieństwem teściowej? Dla młodej pary nie mogło być lepiej.
Ślubne pieniądze zainwestowaliśmy w remont: odświeżyliśmy mieszkanie od sufitu po podłogę, zamontowaliśmy nowoczesną kuchnię, wymieniliśmy łazienkę, panele i dokonaliśmy drobnej przebudowy. Teściowa, gdy zaglądała, aż promieniała. „Jak tu pięknie!”, „Jacy wy zaradni!” — powtarzała za każdym razem. W ramach wdzięczności przejęliśmy wszystkie opłaty za jej nowe lokum. Odetchnęła z ulgą, dziękowała, mówiła, iż choćby coś odkłada z emerytury. Przez te lata nigdy nie żałowaliśmy tej decyzji.
Urodził się nam syn, potem córka. Kiedy dzieci stały się dwojgiem, zapragnęliśmy własnej przestrzeni. Zaczęliśmy odkładać na nowe mieszkanie, bo od razu czteropokojowe było poza naszym zasięgiem. Teściowej nic nie mówiliśmy, licząc, iż gdy przyjdzie czas, dogadamy się polubownie.
Wszystko się zmieniło, gdy Genowefa Stanisławówna przeszła na emeryturę. euforia z wolności gwałtownie minęła, gdy uznała, iż jej świadczenie to „grosze”. Przy każdej wizycie słyszeliśmy to samo: „Jak tu przeżyć za te pieniądze?”, „Emeryci w tym kraju to nikogo nie obchodzą!”. Nie pozostawaliśmy obojętni — kupowaliśmy jej jedzenie, lekarstwa, pomagaliśmy, gdzie się dało. Ale pewnego dnia, przy herbacie, rzuciła zdanie, które zamurowało mojego męża.
— Synu — powiedziała — przecież to moje mieszkanie. Więc zacznijcie mi płacić czynsz. Nie dużo, powiedzmy trzy tysiące złotych miesięcznie.
Mąż zdrętwiał. Przez chwilę nie mógł mówić. Gdy wreszcie odzyskał głos, odparł:
— Mamo, mówisz poważnie? Płacimy za twoje rachunki, przywozimy zakupy, twoje życie kosztuje cię grosze. A ty nam każesz płacić czynsz?
W odpowiedzi usłyszeliśmy ultimatum:
— W takim razie wrócę do swojego mieszkania!
Zrozumieliśmy — to szantaż. Prosty, bezpośredni i kompletnie niewdzięczny. Ale mój mąż nie spodziewał się, iż mamy już zebrane pieniądze na wkład własny. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem podjęliśmy decyzję — tak dalej być nie może.
Kilka dni później przyszliśmy z tortem — nie po to, by przepraszać, ale z nadzieją, iż może jednak zmieni zdanie. ale gdy tylko rozmowa zeszła na mieszkanie, teściowa wycedziła:
— No i co? Dogadaliśmy się? A może wolicie się tu dalej pchać?
Cierpliwość się skończyła.
— Genowefa Stanisławówno — odpowiedziałam spokojnie — nie będziemy się nigdzie wpychać. Odbieracie swoje mieszkanie, a my pójdziemy własną drogą.
— I skąd weźmiecie pieniądze? — prychnęła.
Mąż przerwał:
— Znajdziemy. To już nie twój problem. Ale pamiętaj, mamo — sama tego chciałaś. Życzysz sobie pustego trzypokojowego mieszkania? Proszę bardzo.
Wszystko potoczyło się szybko. Znaleźliśmy nowe mieszkanie, wzięliśmy kredyt, wykorzystaliśmy oszczędności i moją dawną kawalerkę, by zmniejszyć raty. W trzy tygodnie spakowaliśmy rzeczy.
Teraz teściowa znów mieszka w odnowionym przez nas lokum, które niegdyś tak ją zachwycało — dopóki nie zdała sobie sprawy, iż dostaje je za darmo. Teraz narzeka sąsiadkom na „fuszerkę” i „niewdzięczne dzieci”, sama płaci rachunki, dźwiga zakupy i wreszcie poznała smak emerytury bez „łaski” naszej pomocy.
My żyjemy w nowym, czteropokojowym mieszkaniu. Ciasno, i owszem, ale czujemy się wolni — i ciałem, i duchem. Nie musimy się już przed nikim tłumaczyć, ani bać „nagłych kaprysów” i nowych wymagań. Postawiliśmy kropkę, za którą zaczyna się nowa historia.
Jak mówi stare polskie przysłowie — jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Tyle iż teraz — nie my mamy twarde posłanie.