Spełnione serca: szczęście na przekór wszystkiemu

newskey24.com 2 dni temu

**Wyproszone serca: szczęście mimo wszystko**

Siostry Anny wcześnie wyszły za mąż, rozjechały się po kraju, założyły rodziny. Ich domy wypełniały się śmiechem, a Anna została sama w rodzinnym domu w Kamieniu. Lata mijały, a wiara w to, iż znajdzie miłość, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Komu taka potrzebna, i to na wsi?” Ale Anna się nie poddawała. Prowadziła gospodarstwo, trzymała kury, kozy, uprawiała ogródek. Zbierała plony i wysyłała siostrom, by ich dzieci jadły świeże warzywa. Jej chleb na zakwasie był legendą – goście prosili, by upiekła, a ona nigdy nie odmawiała.

Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali latem. Ich głośne śmiechy ożywiały dom, ale gdy wyjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głębsza. Anna nie traciła nadziei, ale w głębi duszy szykowała się na samotną starość.

Jednak los miał inne plany.

Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy – budowali saunę. Anna też miała dla nich pracę: dach w szopie musiał być naprawiony, komin w łaźni wymieniony, a i drobiazgów się nazbierało. Bez męskiej ręki na wsi ciężko, choć Anna umiała posługiwać się siekierą i młotkiem. Jeden z robotników, Krzysztof, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bez dzieci, o zmęczonych, ale dobrych oczach.

Na początku tylko rozmawiali – o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko być samemu. Potem zaczął przychodzić częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu obiady. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej. W wieku czterdziestu lat Anna wyszła za mąż. Ślub był skromny, ale jej oczy błyszczały tak, iż nikt nie odważył się nazwać jej brzydką. Krzysztof, starszy od niej o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.

W wieku czterdziestu dwóch lat Anna urodziła Wojtka. Krzysztof miał wtedy czterdzieści pięć lat i choć był starszym ojcem, czuł tylko szczęście. Trzy lata później urodziła się Zosia. Dzieci były ich wymodloną nagrodą, ich światłem. Mimo drwin i przepowiedni radzili sobie z łatwością. Wszystko, co wiązało się z dziećmi, przynosiło im euforia – pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.

– Zmęczona, moja droga? – pytał Krzysztof wieczorami, obejmując Annę.
– Troszkę – śmiała się, a jej twarz rozjaśniała się ciepłem.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Wojtek wyrósł, ożenił się, Zosia studiowała w Krakowie. Anna i Krzysztof czekali na wnuki. Krzysztof, złota rączka, już zbudował w ogrodzie plac zabaw – huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niepozorna. Jak można myśleć o sobie źle, gdy ktoś przytula cię z taką miłością i nazywa „kochaną”?

Ale czasem, w ciszy wieczoru, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, pełne litości spojrzenia, milczące osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie stwardniało. Wiedziała, iż jej szczęście to nie przypadek, ale dar wyproszony latami cierpliwości.

Anna patrzyła na Krzysztofa, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy napływały do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy już prawie przestała wierzyć.

Idź do oryginalnego materiału