Sergiusz Szaro wyszedł z przejścia starej fabryki łożysk w Łodzi, trzymając w kieszeni rachunek. Brama, przy której od trzydziestu dwóch lat stawiał codzienne kroki, stała pusta, jakby wyrwana z szlaku, po którym zwykle przechodziłem. Nad Kanałem Łódzkim przelatywały żółte liście topoli; wiatr zrywał je i niesie wzdłuż płotu. Wiedziałem, iż jutro już tu nikt nie przyjdzie, ochrona zostanie jedynie do końca miesiąca, dopóki nie odwiezie się sprzęt.
W mieszkaniu na szóstym piętrze czekała już zimna herbata i cisza korytarza. Usiadłem przy stole, rozłożyłem rachunki: gaz, telefon, fundusz remontowy. Zaopatrzenie starczało na miesiąc lub dwa, potem trzeba było wymyślać, czym płacić. Urząd Pracy obiecywał zwiększoną ochronę przedemerytów, ale w moim CV tokarzszlifierz nie było nic, co zachęcałoby lokalnych przedsiębiorców. Składki wysokie, przepraszam, powtarzali grzecznie.
Po tygodniu poszedłem do urzędu pracy. Konsultant poprawił moją legitymację i monotonnym głosem wymienił opcje przekwalifikowania dla osób 55+: ochroniarz, kompletator w magazynie, sprzątacz. W teczce leżała błyszcząca ulotka z drobnym drukiem o ulgach przyjętych w 2024 roku. Ochrona ochroną, ale wolnych miejsc zero. Wyszedłem na ulicę, nie wiedząc, gdzie iść, i dotarłem nad nabrzeże. Tam grupa nastolatków słuchała przewodnika z regionalnego ośrodka, który opowiadał o drewnianym magazynie kupca Ladaiga. Złapałem się na tym, iż wiem o tym miejscu więcej: mój pradziadek woził tam podkłady, zanim pożar w 1916 roku zrujnował budynek.
Wieczorem wyciągnąłem ze szafy stary rodzinny archiwum: pocztówki, żółknące zdjęcia, notatniki dziadka. Kartki pachniały suchą papierem i kurzem. W jednej notatce dziadek narysował trasę od dworca kolejowego do masłarni: przez słupki milowe przez Ratnicki wąwóz. Przejrzałem to wzrokiem i poczułem lekkie podniecenie. A co, jeżeli pokazać miasto tak, jak pamiętają stare podwórka, bez patosu, a szczerze?
Wniosek o certyfikację można złożyć do marca powiedziała bez entuzjazmu pracowniczka wydziału turystyki, przyciskając broszurkę. Po tym już nie będzie można pracować jako przewodnik bez uprawnień, ustawa federalna. Programy są, ale miejsc u nas mało.
Podsunąłem wstępny plan wycieczki: Dworzec, Zjazd Ladaigowski, Strumień Skórzany. Kobieta skinęła głową, nie patrząc: Zostawcie, rozważymy. Po dziesięciu minutach stałem już w korytarzu, przyglądając się odspojonych ścianom. Kartka z trasą leżała na stole, przyciśnięta spinaczem.
Następnego dnia wyruszyłem po mieście z notatnikiem. Przy kiosku z pieczywem sprzedawał jabłka ze wsi były kiedyś spawacz Fedor. Planujesz wycieczki? mruknął. Ludziom przydałaby się praca, nie historie. Zapisalem jednak: Kiosk stoi na miejscu dawnej hydrantu z lat 90., fundament kamienny sprawdzić. Notatka była niepewna, ale każdy wiersz nadawał dniu sens.
Do zmierzchu dotarłem do biblioteki przy ulicy Socjalistycznej. Czytelnia otwarta była do dziewiątej. Starsza bibliotekarka Bogumiła Wiktoria pokazała półkę Regionalistyka, wzdychając: Rzadko się ją pożycza, tylko studenci, i to na dyspozycję. Zagłębiłem się w materiały: raport rady miejskiej z 1914 roku, rocznik Rzeka i przystań. Daty i nazwiska rozrzucone były po stronach, ale czasem wyłaniała się szczegółowość, np. most zbudowany przez warsztaty fabryczne istniał jedynie dwa lata, zanim zalał go wódź.
Trzy tygodnie później ponownie pojechałem do urzędu. W ręku miałem gęsty notatnik, już pełen zapisków. Zastępca kierownika działu kultury przeglądał pierwsze kartki i zerknął na telefon: Mamy już zatwierdzony szlak Historyczne centrum, budżet rozpisany. A twoje fakty ciekawe, ale najpierw zdobądź legitymację przewodnika. Spróbuj wiosną, gdy przedłużą finansowanie. W korytarzu czułem mieszankę irytacji i nieoczekiwanej uporu. Skoro nie zakazują mi szukać, to będę szukał dalej.
W listopadowy poranek, gdy trawa przybrała szarą barwę od szronu, spotkałem przy wejściu byłego zmianowego mistrza, Niechciela. Zmierzał na budowę jako pomocnik i zapytał: Wciąż biegasz za książkami? Tak odpowiedziałem. Są rzeczy, które nie dają zysku, a pomagają żyć. Niechciel wzruszył ramionami, ale zaoferował: Pomogę pożyczyć aparat, przyda się.
W miejskim archiwum wiało surowym tynkiem i zimną wapnem; piece ledwo grzały. Siedziałem w grubym płaszczu przy stole z płyt MDF, przeglądając gazety Życie na Przedmieściach z 1911 roku. Kolumny o jarmarkach zamieniały się w notatki o zagubionych portfelach. Oznaczyłem ołówkiem notkę o uruchomieniu konki linii konnej od dworca do głównego placu. W podręcznikach o tym nie było wspomniane. Być może linia była za krótka, by zapadła w pamięć, ale już ten drobny akcent zmieniał obraz miasta.
W domu wieczorem zagotował się czajnik, a na ekranie laptopa migała cena kursów zawodowych: czternaście tysięcy złotych, choćby z dopłatą drogo. Myśli o trasie nie dawały mi spokoju. Radio informowało, iż region szykuje się na śnieg: pierwsza dekada grudnia zapowiada minus pięć. Podniosłem kołnierz i wyciągnąłem ze szafy starą teczkę, by następnego dnia nie pomylić dokumentów.
Piątego grudnia, gdy nad placem wirowały pierwsze, rzadkie płatki śniegu, znów siedziałem w archiwum, prawie sam. Archiwista wyciągnął ciężkie pudło ze zdjęciami przedrewolucyjnej wystawy przemysłowej. Ostrożnie przeglądałem karty, aż wzrok natrafił na odbicie: lśniący pawilon, tłum w czapkach, a w tle mały wagonik z napisem Linia Łączna. Tory prowadziły do dworca, po chodniku szedł postawny policjant. Zamarłem. Ani w słowniku, ani w monografii Linia Łączna nie było a więc właśnie trzymałem dowód pierwszej, choć krótkiej, tramwajowej gałęzi miasta. Delikatnie włożyłem zdjęcie do koperty, schowałem w wewnętrzną kieszeń. Teraz wycieczka musi się rozpocząć choćby jeżeli trzeba będzie wszystko zbudować od nowa. Powrotu do starego życia już nie było.
Gdy jedyne świadectwo tej linii odbicie w kopercie spoczywało w moich rękach, czułem, jakby niósł mnie cały wagon. Po powrocie z archiwum nie poszedłem od razu do domu, tylko wpadłem do biblioteki: skaner działał, a Bogumiła Wiktoria nie zadawała zbędnych pytań. Po pięciu minutach karta zamieniła się w wyraźny plik, na ekranie pojawił się znak daty 20 lipca 1912 r.. Porównałem rękopis Linia Łączna z notką o konce, którą czytałem rano. Zgadzały się.
Wieczorem wysłałem zdjęcie na telefon i wrzuciłem je na miejską grupę Nasza dzielnica nasze miasto: Kto słyszał o tej linii? Podpis dodałem ostrożny: Zbieram materiały do wycieczki. Pierwsze odpowiedzi przybyły gwałtownie emotikony, znaki zapytania, jeden sceptyk napisał: Photoshop. Do rana jednak nauczyciel historii, Tomasz Tolczak, poprosił kopię do koła szkolnego, a administrator grupy zaproponował krótki artykuł.
Dwa dni później zastępca szefa działu kultury, ten sam, co przeglądał notatnik, zadzwonił. Głos był napięty, ale uprzejmy: Chcielibyśmy zobaczyć oryginał. Umówiłem się w urzędzie i przyszedłem z teczką. W poczekalni pachniało spinaczem i starym linoleum. Urzędnik, spoglądając na zegarek, poprosił zostawić kartę do weryfikacji autentyczności, ale odmówiłem: Nie mogę zostawić, mogę pokazać i przesłać skan. Upór zadziałał zaproponowano mi zapisanie się na najbliższą sesję komisji certyfikacyjnej, już 18 grudnia. Bez legitymacji, przypomniano, przyjmowanie opłat za wycieczkę będzie nielegalne.
Do komisji pozostał tydzień. Rankiem wspominałem maszyny każda część wchodziła idealnie w otwór. Tu nie było otworów, ale była logika: obce wątpliwości można zniwelować faktami. Wydrukowałem trasę, dodałem przystanek przy dawnej stacji i zadzwoniłem do Niechciela: Obiecałeś aparat? Przydałby się. W niedzielę, przy delikatnym skrzypie śniegu, przeszliśmy całą drogę od dworca do skweru, gdzie kiedyś stykały się tory. Niechciel klikał migawką, narzekał, iż ręce marzną, a pod koniec przyznał: Wiesz, ciekawie jest iść, gdy masz coś, co można słuchać. Te słowa grzały lepiej niż rękawiczki.
Komisja zebrała się w sali wykładowej technikum: trzej eksperci, przedstawiciel województwa i tuzin kandydatów. Trzymałem teczkę ze zdjęciami, skanami gazet, wypisem z archiwum. Najpierw pytali o formalności bezpieczeństwo, prawa turysty, listy tras. Potem poprosili: Pokaż nam unikat. Rozwinąłem zdjęcie Linia Łączna i krótko wyjaśniłem, jak gałąź rozciągała się na osiem przecznic, a po powodzi rozebrano ją, dlatego prawie nie ma o niej wzmianki. Eksperci wymienili spojrzenia; jedna z nich dodała: Ten wątek może stać się częścią programu gminnego. Wynik ogłoszono po pół godzinie: osiem kandydatów przeszło certyfikację, wśród nich ja, Sergiusz Szaro. Tymczasowa legitymacja laminowana karta z herbem województwa wręczono od ręki.
Rankiem przyprzywąłem identyfikator do kurtki i wystawiłem ogłoszenie: Piesza wycieczka Tramwaj, którego nie było niedziela, zbiórka przy starej wieży zegarowej. Cena symboliczna: sto pięćdziesiąt złotych od osoby. Do południa zapisało się dwanaście mieszkańców, w tym bibliotekarka, Tolczak z dwoma uczniami i, ku mojemu zaskoczeniu, sekretarka tego samego zastępcy kultury. Śnieg padał lekko, bez wiatru, bruksela skrzypiała, gdy grupa ruszyła do pierwszego przystanku.
Mówiłem wyraźnie, prawie tak, jak kiedyś instruowałem zmianę przed uruchomieniem maszyn: precyzyjnie, bez zbędnych gestów. Pokazywałem zdjęcia dawnego targowiska, opowiadałem, jak konie ciągnęły wagoniki po szynach, a chłopcy miotali kamyki, by brzmiało. Przy dawnej hydrancie rozłożyłem duży tablet z zeskanowaną kartą uprzejmość Niechciela. Tolczak wykrzywił się z zachwytu, sekretarka nagrała krótkie wideo, uczniowie poprosili, by mogli ją potrzymać. Po raz pierwszy od wielu tygodni usłyszałem, jak ktoś szepcze sąsiadowi: Czy to prawda?. Ten szept był głośniejszy niż jakiekolwiek brawa.
Po dwugodzinnej wędrówce, podając gorącą herbatę z termosu przy końcowym punkcie, postawiłem na pokrywie kosza pudełko na opinie. Ludzie wrzucali banknoty i drobne, zostawiali telefony. Sekretarka miasta krótko powiedziała: Kierownictwo prosiło, by przekazać podziękowania i zaproponować włączenie trasy do oficjalnego rozkładu na wiosnę, jeżeli przygotujemy dokumenty. Kiwnąłem, notując w myślach: po raz pierwszy władze mówią o my, a nie o wy. Kartę z numerem telefonu schowałem w wewnętrzną kieszeń obok koperty.
Wieczorem, zdejwszy buty na dywaniku, wyliczyłem przychód: dokładnie półtorej tysiąca złotych. Nie miliony, ale wystarczyło na internet i część rachunków. W kuchni lśniła lampka, pod nią leżała gazeta z ogłoszeniem o wsparciu przedemerytów teraz mniej przerażająca. Otworzyłem notatnik i zapisałem: Kolejny temat mosty warsztatowe 1913, zniszczone przez powódź. Na rogu oczu zauważyłem, jak latarnia podświetla delikatny śnieg za oknem. Miasto oddychało cicho, bez wielkich słów, a w tym oddechu znalazłem swoje miejsce.
Dwa dni później dostarczyłem do urzędu paczkę listy tras, kopie dokumentów archiwalnych i list, w którym proponowałem krótkie szkolenie dla miejskich przewodników. Sekretarka zdziwiła się, ale przyjęła papiery. Na wyjściu zatrWtedy, patrząc na rozświetlony w świetle poranka plakat z nową trasą, poczułem, iż wreszcie odnalazłem swoje miejsce w historii miasta.













