Spacer po obcej ulicy

polregion.pl 5 dni temu

Dziś znów niebo się rozgniewało. Już kilka nocy z rzędu burczy i huczy, jakby ktoś z góry zrzucał ogromne głazy prosto na ziemię. Ja i mama obudziliśmy się w tej samej chwili. gwałtownie owinęła mnie kocem, przytuliła mocno i zaprowadziła do łazienki.

Gdy zaczyna się ten straszliwy łomot, zawsze chowamy się tam – w najmniejszym pokoju naszego mieszkania, między wiadrem a ręcznikami. Usiedliśmy na zimnej podłodze. Mama szeptała modlitwę. Wpatrywałem się w jej usta – drżały, ale ciągle powtarzała te same słowa: żebym ja, jej mały chłopczyk, zawsze był zdrowy, żeby znów zapanował spokój… żeby skończyła się wojna.

Nie do końca rozumiem, czym jest wojna. Ale wiem jedno – tata jest tam. Gdzie toczy się wojna. Wiem też, iż to przez nią niebo stało się złe i hałaśliwe. Tak mówili chłopcy z podwórka. Tyle iż dawno ich nie widziałem – mama nie pozwala mi wychodzić na ulicę. Ona sama wychodzi tylko raz dziennie – po chleb.

Siedziałem, słuchałem jej modlitwy. Zrobiło mi się trochę smutno… i nudno. Przypomniałem sobie o Miłku – moim mięciutkim misiu. Zawsze pomagał mi, gdy było strasznie.

— Mamo, przynieś Miłka, proszę — poprosiłem.

Spojrzała na mnie, przycisnęła jeszcze mocniej.

— Teraz?

— Tak, chcę go przytulić. On pomoże.

Mama zawsze robiła, o co ją prosiłem. choćby dwa lody jednego dnia – i na to pozwalała. Skinęła głową, uśmiechnęła się i powiedziała:

— Tylko nie wychodź stąd, dobrze?

Przytaknąłem. I czekałem.

Minęło chyba kilka minut. Nagle ziemia jęknęła. Coś uderzyło tak mocno, iż cały dom zatrząsł się w posadach. Po podłdze potoczyła się kafelka, odłupana od ściany. Przestraszyłem się. Bardzo. Ale mama kazała mi nie wychodzić, więc zostałem. Zacząłem liczyć – od jednego do stu. Chciałem dojść do dwóchset, ale zapomniałem, co jest po stu. Mama obiecała, iż gdy będę miał siedem lat i pójdę do szkoły, wszystkiego się nauczę. Nie mogę się doczekać tego dnia.

Zacząłem od nowa, ale mama nie wracała. Zacząłem wołać. Najpierw cicho, potem głośniej. Nikt nie odpowiadał. Więc, drżący, wyszedłem do przedpokoju.

W powietrzu unosił się pył, gęsty jak mgła. Na podłodze – gruz. Wszystko wyglądało inaczej niż zwykle. Podszedłem do pokoju, w którym zwykle oglądaliśmy bajki. Leżała tam ściana. Pół sufitu też się zawaliło. Gdzieś pod gruzami musiał być Miłek… i może mama.

Chciałem krzyczeć, ale przypomniałem sobie: kiedy niebo się złości, nie wolno krzyczeć.

Pomyślałem, iż mama się wystraszyła i wybiegła na ulicę. Pewnie tam na mnie czeka. Muszę ją znaleźć.

Zauważyłem, iż jej kapcie zostały w przedpokoju. Więc uciekła boso. Wciągnąłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz.

Na ulicy było ciemno i strasznie. Zimno wżerało się w kości. Rozejrzałem się – i nie poznałem swojej dzielnicy. Wszystko było inne. Jeden dom zamienił się w stos kamieni. Drugiemu brakowało ściany. Sklep, w którym mama kupowała chleb, był czarny i martwy.

— Może ulica zawsze taka jest w nocy — pomyślałem. — Albo to wojna wszystko zniszczyła…

Jeśli wojna jest taka zła i wszystko niszczy – dlaczego nikt jej nie ukarze? Dlaczego dorośli się jej boją i milczą? Dlaczego nikt nie postawi jej do kąta?

Gdyby wojna stała przede mną – kopnąłbym ją mocno. Krzyknąłbym: „Wynoś się, skąd przyszłaś! Jesteś zła i niedobra!” I pewnie by się wystraszyła. Bo ja jestem silny.

Poszedłem w stronę naszego placu, gdzie zawsze kręciły się gołębie. Dziś nie było ani jednego. Podniosłem wzrok – i zobaczyłem: z nieba spada gwiazda. Prawdziwa. Jasna. Nie taka jak inne. Jakby leciała prosto do mnie.

Wiedziałem: gdy spada gwiazda – trzeba pomyśleć życzenie.

Uklęknąłem. Tak, jak mama podczas modlitwy. Zamknąłem oczy.

— Żeby mama się znalazła. I Miłek też. I żeby wojna odeszła na zawsze.

Więcej nic nie prosiłem.

Idź do oryginalnego materiału