— No i gdzie oni są? — Katarzyna z niepokojem zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, tak nietypowa i niepokojąca.
Od rana wszystko było nie do zniesienia. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na wszystkie prośby. Mieszkać razem z matką zgodzili się „tylko na tydzień”. Minął tydzień. Już trzeci.
— Mamo! Bartek! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce ścisnęło się jej w piersi.
Narzuciła płaszcz i pospieszyła do garażu. Tam zwykle chował się jej mąż — odnawiał starą meblarską robotą, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, a stamtąd dobiegały głosy.
— jeżeli odpowiednio przygotujesz powierzchnię, lakier położy się równo — mówiła matka. Jej głos był miękki, niemal czuły.
— zwykle rozrzedzam pierwszą warstwę — odparł Bartek. — Wtedy drewno lepiej chłonie.
Katarzyna zastygła w progu, jakby bała się zburzyć tę kruchą harmonię. Przed nią stało się coś niemal niemożliwego: jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole i wspólnie odnawiali starą ramę lustra. Na kolanach matki leżał fartuch poplamiony lakierem, w rękach Bartka — pędzel i papier ścierny.
— No, proszę — szepnęła Katarzyna i cicho usiadła w kącie, obserwując.
Kilka tygodni wcześniej nalegała: matka musi się przeprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, zaczęli remont. Obiecali tymczasowe przenosiny. Ale matka stanowczo oświadczyła: „Wolę do córki. I pomogę, i nie będę ciężarem”.
Bartek nie był zachwycony. Nigdy nie ukrywał, iż z teściową ma trudne relacje. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieugiętymi poglądami. On — spokojny, ale pamiętliwy.
Od pierwszego dnia zaczęły się drobne utarczki: widelce nie tam, gdzie trzeba, koszule źle wyprasowane, drzwi za głośno zatrzaśnięte. Wieczorami Katarzyna słuchała ich cichych pretensji. Dwoje silnych, upartych, przyzwyczajonych do przewodzenia — pod jednym dachem.
Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.
A teraz — siedzieli razem przy stole. Okazało się, iż matka w młodości pracowała w fabryce mebli. A Bartek był samoukiem, który zawsze marzył o spotkaniu fachowca.
— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy mistrz tak potrafi.
— A ty masz talent — odparła matka. — Masz dobre wyczucie.
Potem razem zaparzyli herbatę, wyciągnęli z szuflady słoik konfitur. Katarzyna nie wytrzymała:
— Czy ktoś podmienił moją matkę?
Matka parsknęła śmiechem:
— Po prostu wcześniej nie mieliśmy o czym rozmawiać. A teraz — znaleźliśmy wspólną pasję. Myślałam, iż on zupełnie do niczego. A tu proszę, jak meble potrafi robić!
Bartek zaśmiał się:
— A ja myślałem, iż pani mnie nie cierpi.
— Nie cierpię głupoty. A ty, jak się okazuje, nie jesteś głupi.
Katarzyna patrzyła na nich w milczeniu. W końcu się uśmiechnęła.
Gdy nocą wrócili do domu, usłyszała, jak Bartek szepnął:
— Dzięki, iż mama jest z nami. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.
A rano matka oznajmiła:
— Zdecydowałam. Do sanatorium nie wracam. Zostanę tu. Pomogę wam otworzyć warsztat.
Katarzyna nie protestowała. Gdy dwie osoby, które ledwo mogły na siebie patrzeć, zaczynają się rozumieć, cenić i wspierać — to nie katastrofa. To cud.
I może w tym domu znów zagości spokój. choćby ciepło.