— Gdzie oni są? — Karolina nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, dziwna i niepokojąca.
Od rana wszystko było nie do zniesienia. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na wszystkie prośby. Zgodzili się, iż matka zamieszka z nimi „tylko na tydzień”. Minął tydzień. Potem drugi. Trzeci.
— Mamo! Rafał! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce zabiło mocniej.
Narzuciła kurtkę i pobiegła do garażu. Tam zwykle ukrywał się jej mąż, oddając się swojej pasji — renowacji starych mebli, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, dobiegały stamtąd głosy.
— jeżeli odpowiednio przygotujesz powierzchnię, lakier będzie równy — mówiła matka. Jej głos był miękki, niemal czuły.
— Ja zwykle rozcieńczam pierwszą warstwę — odparł Rafał. — Wtedy drewno lepiej chłonie.
Karolina zastygła w progu, jakby bała się zburzyć tę kruchą harmonię. Przed nią stało się coś niemal niemożliwego: jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole, wspólnie odnawiając starą ramę lustra. Matka miała na kolanach poplamiony lakierem fartuch, Rafał trzymał pędzel i papier ścierny.
— No proszę… — szepnęła Karolina i cicho przysiadła w kącie, obserwując.
Kilka tygodni temu nalegała: matka musi się przeprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, zaczęli remont. Obiecali tymczasowe lokum. Ale matka stanowczo oświadczyła: „Wolę do córki. Pomogę i nie będę ciężarem”.
Rafał nie był zachwycony. Nigdy nie ukrywał, iż relacje z teściową są trudne. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieugiętymi zasadami. On — spokojny, ale pamiętliwy.
Od pierwszego dnia zaczęły się drobne utarczki: widelce nie tam, gdzie trzeba, koszule źle wyprasowane, drzwi zbyt głośno zatrzaśnięte. Wieczorami Karolina wysłuchiwała ich cichych pretensji. Dwoje silnych, upartych ludzi przyzwyczajonych do władzy — pod jednym dachem.
Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.
A teraz — ci dwoje siedzieli przy jednym stole. Okazało się, iż matka przez całą młodość pracowała w fabryce mebli. A Rafał był samoukiem-restauratorem, który zawsze marzył o spotkaniu profesjonalisty.
— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy mistrz tak potrafi.
— A ty masz talent — odparła matka. — Masz wyczucie.
Potem razem zaparzyli herbatę, wyciągnęli ze starej skrzynki słoik konfitur. Karolina w końcu nie wytrzymała:
— Czyście podmienili moją matkę?
Matka prychnęła:
— Po prostu wcześniej nie mieliśmy o czym rozmawiać. A teraz — znaleźliśmy wspólną sprawę. Myślałam, iż jest beznadziejny. A on tak meble odnawia!
Rafał roześmiał się:
— A ja myślałem, iż mnie pani nie cierpi.
— Nie cierpię głupoty. A ty, jak się okazuje, nie jesteś głupi.
Karolina milcząco patrzyła na nich. A potem się uśmiechnęła.
Gdy wrócili nocą do domu, usłyszała, jak Rafał szepnął:
— Dziękuję, iż twoja mama jest z nami. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.
A rano matka oznajmiła:
— Zdecydowałam. Nie wracam do sanatorium. Zostaję tu. Pomogę wam otworzyć warsztat.
Karolina nie protestowała. Gdy dwoje ludzi, którzy ledwo mogli na siebie patrzeć, zaczynają rozumieć, doceniać i pomagać — to nie katastrofa. To cud.
I może w tym domu znów zagości spokój. A choćby ciepło.