Dywian „Marzenie”
Marcin i Zosia byli razem już dwa lata. Zosia zostawała na noc u Marcina, gdy jego mama wyjeżdżała na działkę lub do przyjaciółki do Gdańska. Czekali na te krótkie chwile i bardzo je doceniali. Lato jednak minęło. Wrzesień jeszcze cieszył ciepłym słońcem, ale deszcze były tuż-tuż. Mama przestała wyjeżdżać na działkę każdego weekendu. Teraz zostawało czekać, aż wybierze się do Gdańska – ale to zdarzało się rzadko.
Zakochana para trochę się zdołowała.
– Marcin, nie kochasz już mnie? Nie chcesz być ze mną na dobre i na złe? – Zosia delikatnie zasugerowała, iż może czas pomyśleć o ślubie.
Stali pod jej domem i od pół godziny nie mogli się rozstać.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Marcin odsunął się i spojrzał Zosi w oczy. – Już teraz poszedłbym z tobą do urzędu stanu cywilnego, ale gdzie będziemy mieszkać? Na wynajem mnie nie stać, ty jeszcze rok studiujesz. Chyba iż zgodzisz się żyć u mnie, z moją mamą. U twoich rodziców też nie jest opcja – macie małe mieszkanie. Dajmy sobie trochę czasu. Jak skończysz studia…
– Ale nie mogę już tak codziennie się z tobą żegnać i czekać, aż twoja mama gdzieś wyjedzie. Rodzice pytają, dlaczego nie oświadczysz mi się. – Zosia nabrała powietrza, ale zamiast westchnienia, wydusił z siebie łkanie.
– Zosiu, obiecuję, iż coś wymyślę. Bardzo cię kocham.
– Ja ciebie też – odparła cicho Zosia.
– Dobrze. Chodźmy – powiedział stanowczo Marcin i złapał ją za rękę.
– Gdzie?
– Do ciebie. Będę prosić twoich rodziców o twoją rękę. Chyba iż się rozmyśliłaś?
– Chodźmy! – zawołała uradowana Zosia.
Tak trzymając się za ręce, weszli do mieszkania Zosi.
– Wchodźcie, młodzi – powiedziała mama, witając ich serdecznie.
Na kuchennym stole stały już cztery filiżanki i wazonik z ciasteczkami i cukierkami, jakby na nich czekano.
– Widziałam was przez okno. Żegnacie się od pół godziny – uśmiechnęła się mama, widząc zdziwienie Zosi. – Dość już tego błąkania się po ulicach. Zima przed nami. A iż razem śpicie, wiemy. – Na te słowa Zosia spuściła wzrok. – Z ojcem nie mamy nic przeciwko waszemu ślubowi.
– Do nas nie zapraszamy. Rozumiemy, iż nie chcecie żyć z rodzicami. U mnie w pracy kolega sprzedaje kawalerkę. Od razu pomyślałem o was. Więc… – dodał tata.
– Dzięki, tato! – wykrzyknęła Zosia.
– Nie ciesz się za wcześnie. Marcin się chyba obraził.
Marcin spojrzał prosto w oczy tacie Zosi.
– Nie jesteście bogaci. Wstyd brać od was takie prezenty. Jestem zdrowym, silnym chłopakiem – sam zarobię na mieszkanie.
– Co tu się wstydzić? Kupimy, nie ukradniemy – zauważył rozsądnie tata, trochę zasmucony słowami Marcina. – Komu mamy pomagać, jak nie dzieciom? Mnie rodzice zostawili to mieszkanie. Teraz nasza kolej, żeby pomóc wam stanąć na nogi. Wstyd mu. Jak zarobisz, kupisz większe, a na razie pomieszkacie w małym. I nie dla ciebie to kupuję, tylko dla córki, żeby była szczęśliwa. A szczęśliwa jest przy tobie. Oj, sumienny z ciebie gość. – Tata spojrzał czule na córkę, a potem surowo na Marcina.
Zosia ścisnęła pod stołem dłoń Marcina – nie sprzeczaj się, zgódź się dla mnie.
– Dziękuję – powiedział bez entuzjazmu Marcin.
Do ślubu zostało niecały tydzień. Kupiona biała suknia, rozesłane zaproszenia, zarezerwowana restauracja.
– Marcin, w naszym mieszkaniu nie ma kanapy. – Zosia już mówiła „nasze”. – Na czym będziemy spać? Na podłodze? – zaniepokoiła się nagle.
– Nie ma mowy. Kanapę kupimy.
– A kiedy? – słusznie zauważyła Zosia.
Poszli więc do sklepu meblowego. Długo chodzili między rzędami kanap o różnych rozmiarach i kolorach obicia. Zosia siadała na nich, wsłuchując się w swoje odczucia. W końcu spodobała jej się jedna, dość skromna. Zosia usiadła, przymknęła oczy.
– Świetny wybór, młodzi ludzie – rozległ się obok kobiecy głos.
Zosia otworzyła oczy i zobaczyła obok Marcina sprzedawczynię, która uśmiechała się przyjaźnie.
– Widzę, iż ta kanapa wam się podoba. Bierzcie, nie pożałujecie. – Wymieniła zalety modelu. – Ostatni egzemplarz. Niech i pan siądzie – zaproponowała Marcinowi.
Ten usiadł obok Zosi. Dziewczyna natychmiast przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu.
– Młodzi małżonkowie? – zapytała sprzedawczyni, choć widziała, iż nie mają obrączek.
– Jeszcze nie, ale za tydzień ślub – oznajmiła Zosia.
– Gratulacje. Dobry pomysł, by zaczynać wspólne życie od kupna kanapy. Wygodna?
– Tak. Nie chce się wstawać. A ile kosztuje? – ocknęła się Zosia.
Sprzedawczyni odwróciła do nich stojącą na stoliku metkę.
– Kanapa „Marzenie” – przeczytała Zosia i otworzyła szeroko oczy na widok ceny.
– Za marzenia zawsze się płaci – filozoficznie zauważyła sprzedawczyni.
– Ale… – zaczęła Zosia.
– Podoba ci się? – szepnął jej do ucha Marcin.
– Żartujesz? Najwygodniejsza ze wszystkich, jakie widzieliśmy.
– To bierzemy – wyrwało się Marcinowi.
– Dobry wybór, młody człowieku. Chodźmy do kasy.
Następnego dnia kanapę dostarczono do mieszkania. Gdy tragarze wyszli, Marcin i Zosia usiedli na niej i zaczęli się całować.
W białej sukni Zosia wyglądała oszałamiająco. Marcin nie mógł od niej oderwać wzroku, choćby przy stole trzymał ją za rękę, jakby bał się, iż mu ją zabiorą.
– I co ty w niej widzisz? Zwykła dziewczyna, takich są miliony. Są ładniejsze – nie rozumiał wyboru Marcina jego przyjaciel i świadek.
– Nie potrzebuję lepszej. Jak się zakochasz, zrozumiesz – odparł Marcin.
– Nie, dziękuję. Jeszcze się nie urodziła taka piękność, dla której zrezygnuję z wolności.
– O czym rozprawiacieI tak kanapa „Marzenie” została z nimi na długie lata, przeżywając razem wszystkie euforii i smutki, aż pewnego dnia ich wnuczka, bawiąc się na jej miękkim obiciu, roześmiała się tak samo jasno jak Zosia wiele lat temu.