Była głodna.
Biegła pomiędzy pasmami nocy i deszczu, szybsza od wiatru, zawsze czujna. Kiedy usłyszała szelest skrzydeł, zastygła w pół kroku. Zmieniła się w szary kamień, kawałek kory, mokry liść, nic wartego uwagi. Zagrożenie nie mogło jej zobaczyć, poleciało więc dalej. Odczekała chwilę, a potem ruszyła tam, gdzie zaprowadził ją nos – do świeżo rozpulchnionej ziemi, pełnej kiełkujących nasion. Chwyciła jedno w łapki i przegryzła miękką skórkę. Wnętrze smakowało trawą, gęstą zielenią, orzeźwiającym słońcem.
Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Eliza się obudziła. Uniosła dłonie, rozcapierzyła palce, zwykłe ludzkie palce, smukłe i kościste. Wydawały się za duże. Chyba wolała mieć pazury i mysi ogon. W swoim ciele czuła się dziwnie nie na miejscu. Bez względu na to, ile spała, wciąż była zmęczona. Poszła do łazienki, zdjęła piżamę, wypuściła powietrze z płuc i dopiero wtedy stanęła na wadze. Sto gramów więcej. „To pewnie przez makaron” – pomyślała. Głupia, brzydka, gruba, nie powinna jeść wczoraj tyle makaronu. Na wszelki wypadek zważyła się drugi raz, ale wynik pozostał bez zmian.
Przygotowała więc sobie mniejsze niż zwykle śniadanie – jogurt naturalny i jabłko, w sumie 175 kalorii. Zjadła je owinięta w szlafrok i koc, oparta o kuchenny parapet. Za oknem deszcz fastrygował świat. Według prognozy pogody później miało się zrobić ciepło i słonecznie, ale Eliza nie potrafiła w to uwierzyć. Zawsze było jej zimno.
Nie sposób było jej odmówić. Uśmiechała się całą sobą, pełnymi ustami, małym nosem, wielkimi brązowymi oczami, w kącikach których codziennie zbierały się nowe zmarszczki.
Założyła golf, marynarkę i luźne spodnie, żeby zamaskować te dodatkowe sto gramów. Niechętnie spojrzała w lustro. Wyglądała jak czarno-białe zdjęcie: ciemne ubrania, jasny warkocz, jeszcze jaśniejsza twarz. Nałożyła trochę różu na policzki, ale nie była pewna, czy to pomogło. Wykrzywiła się brzydko, zmarszczyła brwi, nos, otworzyła usta, krzyczała bezgłośnie, tak długo, aż rozbolało ją gardło. „Wystarczy” – pomyślała. Wygładziła twarz i uśmiechnęła się ładnie. Była gotowa.
W autobusie stała wciśnięta między rozgadanych licealistów, kobiety w tanich garsonkach i mężczyzn w wyświechtanych garniturach. Ten najbliżej jadł drożdżówkę z serem. Łapczywie odgryzał kolejne kęsy, przełykał szybko, coraz szybciej. Eliza nie mogła oderwać od niego wzroku. Dopiero kiedy zmiął pustą papierową torebkę, zorientowała się, iż przeoczyła przystanek. Wysiadła na następnym i pobiegła do pracy.
Do biura wpadła kwadrans po czasie. Gosia już była na miejscu, bezpieczna w forcie z wielkich monitorów, napuchniętych teczek, papierowych kwiatów, kulek folii aluminiowej, dawno zużytych długopisów i wszystkiego, co jeszcze mogło się przydać. Na widok Elizy wyciągnęła skądś paczkę trufli.
– Po jednej na dzień dobry? – zapytała.
Nie sposób było jej odmówić. Uśmiechała się całą sobą, pełnymi ustami, małym nosem, wielkimi brązowymi oczami, w kącikach których codziennie zbierały się nowe zmarszczki. Włosy miała niesforne, ubrania kolorowe, buty w paski, liście poziomek i biedronki. Eliza nigdy by takich nie założyła.
Przeczytaj też:Rooftopper. Opowiadanie Łukasza Krukowskiego
Wzięła truflę i usiadła przy swoim biurku. Stał na nim tylko komputer. Pozostałe rzeczy trzymała w szufladach. W pierwszej od góry: kalendarz, kołonotatnik, trzy niebieskie długopisy, zestaw kolorowych zakreślaczy, karteczki samoprzylepne, nożyczki, linijkę. W drugiej: słuchawki, zapasową ładowarkę do telefonu, katalogi, rozliczenia. W trzeciej: cukierki od Gosi. Układała je jak klocki w tetrisie – michałki, bajeczne, pierroty, krówki, iryski, najgorzej było z kasztankami i malagą, zupełnie nie pasowały kształtem. Eliza czuła się, jakby grała w grę, w której od początku była skazana na porażkę. Dołożyła truflę do chwiejnej konstrukcji i zamknęła szufladę.
Gosia w tym czasie zjadła trzy cukierki.
– Jutro już serio przechodzę na dietę – po- wiedziała, sięgając po czwarty.
– Jutro jest pożegnanie pani Bożenki.
– No, to w takim razie od soboty. Ale serio. Strasznie przytyłam.
– Wyglądasz świetnie – odparła Eliza.
Naprawdę tak uważała. Gosia była w sam raz, miękka, ciepła i przytulna. Zapełniając tabelki w Excelu, co jakiś czas wyciągała z paczki kolejną truflę, złorzeczyła na szefostwo, opowiadała o swoim kocie, synu albo mężu. Eliza w tym czasie piła wodę i wpisywała dane do formularzy. Na lunch miała pokrojoną w słupki marchewkę, ogórka, pięć rzodkiewek oraz opakowanie hummusu, w sumie 336 kalorii. Żeby je spalić, krążyła bez celu po korytarzach, kilka razy odwiedziła koleżanki w sekretariacie, wyjrzała na zewnątrz. Robiło się ciepło i słonecznie.
Po szesnastej grzało już niemiłosiernie. Zdjęła marynarkę, podwinęła rękawy i założyła ciemne okulary. Zamiast na autobus, ruszyła do parku. Cały był w młodych liściach, furkocie i piórach. Pomiędzy drzewami latały czarno błyszczące kosy, nakrapiane drozdy oraz ciekawskie mazurki. Licealiści gromadzili się w stadach na ławkach, znużone kobiety prowadziły dzieci na plac zabaw, smutni mężczyźni popijali w krzakach piwo. Eliza zauważyła, iż gałęzie były równo przycięte, a rabatki rozkopane. Przykucnęła i wyłuskała ze świeżo rozpulchnionej ziemi nasionko. Rozejrzała się i ugryzła je. Smakowało jak we śnie – trawą, gęstą zielenią, orzeźwiającym słońcem. Oślepiło ją. Zamrugała, próbując przegonić powidoki, zawroty głowy, zmęczenie.
Musiała wstać i iść dalej. Po drodze zahaczyła o Carrefour. Najwięcej czasu spędziła w dziale ze słodyczami – oglądała każdy batonik, sprawdzała wartości odżywcze czekoladek, czytała składy cukierków. Szukała czegoś specjalnego. W końcu wybrała nowy smak pralinek …