Ślubna kolumna ledwo zdążyła zahamować przed psem. Ale któż mógł przewidzieć?
 Boże, tylko nie spóźnić się!  Anna po raz trzeci w ciągu pięciu minut spojrzała na zegarek.  Wojciech, na pewno zdążymy?
Kierowca limuzyny uśmiechnął się uspokajająco w lusterku wstecznym:
 Nie martw się, Anno. Jedziemy zgodnie z planem.
Plan. To słowo już dawno straciło sens. Ostatnie dwa miesiące mówili tylko o nim. Harmonogram ceremonii, godziny sesji zdjęciowej, kolejność bankietu  wszystko rozpisane co do minuty.
Marek, jej narzeczony, nalegał, aby ten dzień przebiegł idealnie. Ani jednej zwłoki, najmniejszej pomyłki. Uwielbiał, gdy wszystko szło zgodnie z harmonogramem. Pewnie wpływ miała jego praca jako dyrektora finansowego  tam bez ścisłego planu ani rusz.
Anna zerknęła na Marka. Siedział obok, wpatrzony w telefon  prawdopodobnie po raz kolejny sprawdzał, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
Dziwne. Gdy poznali się trzy lata temu, wydawał się zupełnie inny. Pełniejszym życia, jakby
Ich pierwsze spotkanie było zupełnym przeciwieństwem planowania. Anna spieszyła się do pracy i w drzwiach kawiarni wpadła na niego, zalewając jego białą koszulę kawą. Zamiast się wściec, wybuchnął śmiechem i zaproponował, by wypili kolejną filiżankę  już razem.
Anna uśmiechnęła się na to wspomnienie. Jak dawno to było
Pisk hamulców rozdarł ciszę. Anna gwałtownie rzuciła się do przodu  na szczęście pas bezpieczeństwa ją przytrzymał.
 Co się stało?!  krzyknęła przerażona.
 Pies  wyjąkał kierowca.  Wyskoczył na drogę. Nie zdążyłem.
Serce omal nie stanęło.
Anna wyskoczyła z auta, nie zwracając uwagi na krzyk Marka: *Gdzie lecisz? Suknia się pobrudzi!*
Na asfalcie, tuż przed maską limuzyny, leżał duży, płowy kundel. Nie poruszał się.
 O Boże  szepnęła Anna, podbiegając bliżej.  Żyje?
Kierowca uklęknął obok psa:
 Oddycha. Ale jest nieprzytomny.
 Trzeba natychmiast do weterynarza!
 Anno  Marek położył jej dłoń na ramieniu.  Nie mamy czasu. Ceremonia za czterdzieści minut.
 Jak możesz tak mówić?!  odwróciła się gwałtownie.  To żywa istota! Może umierać!
 Nic nie możemy zrobić. Goście czekają, urzędnik też.
 Mam w głębokim poważaniu urzędnika!  w oczach Anny zabłysły łzy.  Nie możemy tak odjechać!
Tymczasem reszta ślubnego orszaku również się zatrzymała. Goście zaczęli wysiadać, gromadząc się wokół.
 Co się dzieje?
 Dlaczego stoimy?
 Jezu, ten biedny pies
Głosy zlały się w jeden szum. Ktoś proponował wezwać weterynarza, inni nalegali, by jechać dalej.
 Wojciechu  Anna zwróciła się do kierowcy.  Zna pan najbliższą lecznicę?
 Kilka kilometrów stąd. Ale
 Żadnych *ale*! Musimy go zawieźć!
 Anno!  Marek złapał ją za ramię.  Opanuj się! To nasz ślub!
 Właśnie! Ślub!  wyrwała się.  Dzień, kiedy dwie osoby obiecują sobie miłość i wsparcie. Kiedy przysięgają być razem *na dobre i na złe*. A ty chcesz zostawić umierające zwierzę dla harmonogramu?!
Wtem z boku rozległ się krzyk:
 Burek! Burek!
W ich stronę biegł starszy mężczyzna, ciężko dysząc. Jego siwe włosy były potargane, a okulary zsunęły się na czubek nosa.
 Burku, mój stary  padł na kolana obok psa.  Co ty narobiłeś? Prosiłem, żebyś nie uciekał.
Jego dłonie drżały, gdy głaskał płową sierść.
 To pański pies?  cicho spytała Anna.
 Tak  mężczyzna podniósł na nią załzawione oczy.  Został mi tylko on. Po śmierci żony Burek trzymał mnie przy zdrowych zmysłach.
Zwrócił się znowu do psa:
 No co ty, głuptasie? Po co wybiegłeś na jezdnię?
 Zawieziemy go do weterynarza  stanowczo powiedziała Anna.  Wojciechu, pomoże pan?
Kierowca skinął głową i ostrożnie uniósł Burka. Pies był ciężki  z trzydzieści kilo. Jego bezwładne łapy i odrzucona głowa zmroziły krew w żyłach Anny.
 Trzeba coś podłożyć  zorientowała się, rozglądając się nerwowo.
Ktoś z gości podał koc:
 Proszę, tylko ostrożnie.
Rozłożyli koc na tylnym siedzeniu limuzyny i we czwórkę  Wojciech, Anna, Marek i pan Jan  przełożyli psa. Jego płowa sierść wydawała się nienaturalnie matowa w świetle wnętrza samochodu.
 Burku, mój dobry  szeptał staruszek, głaszcząc psa drżącymi dłońmi.  Tylko nie odchodź.
Anna usiadła obok, kładąc głowę Burka na swoich kolanach. Śnieżnobiała suknia ślubna momentalnie pokryła się sierścią, ale choćby tego nie zauważyła.
 Wojciechu, ruszamy!  rozkazała.  Tylko ostrożnie na zakrętach.
Całą drogę Anna nie przestawała głaskać psa, czując nierówny rytm jego serca pod palcami. Widziała, jak drgają mu łapy we śnie.
*Trzymaj się, stary. Już prawie jesteśmy. Tylko wytrzymaj.*
Pan Jan cicho łkał obok, ocierając łzy wierzchem dłoni.
 Niech się pan nie martwi  Anna ścisnęła jego dłoń.  Wszystko będzie dobrze. Zdążymy.
Poczuła, jak Marek, siedzący z przodu, odwrócił się i uważnie na nią spojrzał. W jego oczach malowało się zdumienie i podziw. Ale nie miała teraz na to głowy.
Burek nagle drgnął i cicho zaskomlał.
 Cicho, cicho, mój dobry  szepnęła Anna, gładząc go po głowie.  Jesteśmy przy tobie.
 Anno  w głosie Marka zabrzmiała irytacja.  Spóźnimy się.
 To się spóźnimy.
Zwróciła się do gości:
 Przepraszam, ale ceremonia musi zaczekać. Mam nadzieję, iż zrozumiecie.
Ku jej zaskoczeniu nikt nie zaprotestował. Wręcz przeciwnie  wielu skinęło głowami z aprobatą.
 Jadę z Wojciechem  powiedziała Anna.  Wy jedźcie do urzędu, upr









