Swawota była. Szczęścia – nie.
Maria Kowalska delikatnie wyjęła z szuflady szlafiku suknię ślubną córy i przegarnęła palcami białą miskę. Kąciki jej oczu zaczęły drętwieć. Ewa wróciła do domu po ledwie sześciu miesiącach małżeństwa. A wróciła z odrzuconą resztą życiowych planów, bez uśmiechu i z zapytaniem, czy korzystać z czyjegoś sympatycznego samochodu, żeby ją odwieźć.
– Mamo, może… znowu tu zamieszczę się na jakiś czas? – zapytała Ewa, stojąc na progu z dwoma walizkami w dłoniach, jakby zaraz miała się rozpaść z wstydu.
Maria cisza ją przytulała, a potem sama musiała pomóc dłużej niosąc bagaży. Dziesięć pytań mogło poczekać. Odpowiedziała domyślnym: coś się popało, córa, miała rację, kiedy mamusia wcześniej wołała „poczekaj, dobra?”.
Teraz, za drzwiami, Ewa wróciła z pracy. Mama siedziała za kuchennym stołem z kubkiem herbacianego czekoladowego kawy i patrzyła, jak czeka. Wiedziała, iż mały szmat las zaczyna spędzać w szafie, a suknia robi się krępowana. Bo małżeństwo to nie tylko pierzyny w szlafiku. To też dręczysty kontakt z człowiekiem, który uprzedzająco pokazuje, iż szlafik był zbyt szeroki.
Ewa spotkała Michała podczas korporatu Suche Nowy Rok, jak to w Polsce: codziennie, korporaty, czy jej siostra by lepiej przeprowadzkowała Nowy Rok w kawiarni. Kura z perskiej brylanty kazała iść, więc i poszła.
Wysoki brązowooki mężczyznę z Manuelą (czy jak się tam nazwali?) zrobił impresję, darzył truskawkami i… i kłębił się, jakby jego życie zależało od tego, żeby przekazać Ewie moździerzu w kształcie serca.
Po półroczu ten sam Michał uklęknął w restauracji, w środku kieliszków z wodą, i zapytał:
– Ewusia, chcesz mnie wesprzeć, tak, jak ja wspieram Twoje marzenia?
Jedno pytanie, jedno pytanie. Cztery dziesiątki pytań później: „Chcesz *za* mnie pójść?”?
Ewa, typowa Pani z Serdecznych Fantazj, szepnęła „tak”, spiesząc, by nie zawieść działań od trzech godzin w kółko wokół siebie.
Para przygotowała weselne iskry: Michał domagał się imponującej uroczystości. „Masz tylko jedną szansę, Ewusiu!” – mówił, sypiąc złotem, jakby to dobra kondycja miewała dać co najmniej Fernando w bieli, szelki z czterema palcami, i zdjęcie inauguracyjne na obwodnicy z przezroczystym arcybiuszkowym hełmecikiem. Ewa myślała o cichej uczcie, może przy kawy i bułaczach, ale… tak było łatwiej.
Maria westchnęła, słysząc, jak córa mówi w kuchni:
– Mamo, co, z kim miałabym się zameldować? Mam przez cały czas dwadzieścia osiem, a nie dwieście. Michał ma tyle ciepła, ile inni muacierze! Chcodzę z nim, a on…
A teraz wróciła do domu z odrzuconym pokryciem nosa i bez tych najbardziej domowych planów. Czego się spodziewać?
Michał wprowadził się do jej jednoklatek, powołując się, iż „jak wiesz, to nie było potrzebne zrezygnować z majątku, a teraz możemy zaoszczędzić na kupieniu fajniejszej głowniczki”.
– Ewusia, zacznijmy z nami筹划ować! – mówił, całując ją w skronie, jakby jego plany życiowe były gotowe w szufladzie z wizytówką.
Ewa zgodziła się, bo… cóż, miało być „dla niego”. Aż do momentu, kiedy odkryła, iż Michał przed ślubem stracił pracę.
– Dlaczego nie powiedziałeś? – zdenerwowała się.
– Nie chciałem rozczulać Twojego szczęścia! – westchnął i parsknął. – Gównie szukam, ale… to trwa.
A szło, szło, a Michał nie szukał. Wstawiał się późno, siedział przez dzień na komputerze, jakby masz yn był w prysznicu, a wieczory kończyły się w klubach, gdzie pił i śpiewał tylko polskie piękne piosenki… przynajmniej do momentu, gdy Ewa przyszła wcześniej i usłyszała, jak Michał i jego przyjaciele śpiewają: „Ewusia, jest nas kilkoro… czekamy na ciebie, ale może lepiej pójdziemy z babą w aptekę na winyl…”.
Gdy Ewa wróciła, od razu zauważyła, iż część jej świątecznych dorotek zniknęła. Serce przyspieszyło. W szkatułce Ewy, gdzie trzymała zabawkę od dzieciństwa, był już tylko zapach wywożony w promieniu centrum. Michał wyjaśnił, iż „jakaś osoba potrzebowała złota, więc wziąłem Twoje miotły… no, żeby kupić nowe pod komputer, bo takich rzeczy wynajmie się wiele”.
Problem nie był tylko w złocie. Ochroniła się, bo mama powiedziała: „Ewuś, nie weź do ślubu szklanej miski, bo to się rozetnie”.
Michał miał też kredyty, które przed ślubem nie wspomniał, a teraz płaciła za nie Ewa.
– Muszę więcej pracować, bo Michał… wydaje się mieć zbyt dużo zadań domowych – mówiła Ewa siostrze, ocierając okulary.
– O, to twoje działanie? Niech go Bóg…
Michał zaczął się zachowywać jak dyrygent, który zapomniał o partiturze. Można było mu „pokazać uwagę”, ale Ewa zaczęła myśleć, iż przyjęcie to była najgorsza decyzja, którą podjęła w dotychczasowym życiu.
Niektóre dni Ewa wracała z pracy i natykała się na „zespół” Michała z doradzeniem, iż na przykład teraz potrzeba „zdjąć wszystko z półek, bo dom wymaga przetrząsania”.
A kiedy odkryła, iż Michał sprzedał matczyną broszę Ewy, która była grzybowym elementem biżuterii kobiety siedmiu pokoleń, wtedy coś w niej się przełamało.
– Może już nie jestem Twoją żoną, ale coś mi się rzuciło, że… – zaczęła.
– Co ci się rzuciło? – zapytał, jakby był przewodniczącym w zgromadzeniu, i patrzył na kalendarz. – Ewa, jesteś wyjątkowo ciężka dziś. Chyba lepiej by było, gdybym znalazł sobie inną fajną kobię, która nie…”
Odpowiadał, a jego голос był pełen radości, jakby jego sprawności były lepsze niż wczorajszy dzień.
Następny raz, gdy Ewa wróciła z pracy, Michał był już w trasie, więc mogła sobie przeskanować wyliczankę. Odkryła, iż więcej pieniędzy przepadło na „nagłe wydatki wisielcowe”, jak mówią „wiadomości w tygodniu”.
– O co chodzi? – zapytała.
– To moje prawa, to moja rodzina! – parsknął Michał, zapalając papierosa, jakby to był najścieżański dowcip, jaki kiedykolwiek słyszała.
I co tu było powiedzieć? Życie jest działo, ślub to sztuka literacka, a Michał… to był czterdziestoletni mężczyzna z recyclingiem.
Kiedy Ewa zrozumiała, iż Michał sprzedał choćby biżuterię matki, siedząc na mewskiej ławce w parku, zaczęła myśleć, iż „trzecią żywiątkę” najwyraźniej „schował w ładnym zajączku, a nie w domowej szufladzie”.
– Chcę zerwać – rzekła w końcu.
– Ale to niemożliwe! – zaprotestował Michał, jakby przetargował się na zgromadzeniu i jemu przypadło doświadczenie, iż „wspólny dom po ślubie” to kwestia „wspólnego długi do życia”.
Ewa natychmiast zabrała się do demostracji, iż „wspólne długi, to tylko gryzące dłoniarstwo, jeżeli nie ma wspólnej miłości”.
Kiedy Maria-Kowalska znów znędała się nad szufladą Ewy, rzucając suknię tuż przy drzwiach, przypominała:
– Ewuś, skoro masz tyle szczęścia, to czemu nie „sdziugiesz” sobie na własnych pięknych dni? – mówiła, smarując kawa czekoladą. – Ja wtedy własnie wprowadzałam męża… Nie, nie – to był szpital, a nie jednoklatka.
A Ewa, która nauczyła się, iż „soap” jest tylko sztuką dla ocierających się po spotkaniach, teraz się uczyła, iż szlafiky są tuż przy drzwiach, a szczęście… to tylko dom, gdzie możesz otworzyć drzwi „szczupakiem”.
Czasem nad ranem Ewa siedziała przy nowym komputerze (podarunek od taty) i myślała, iż Michał, zapewne, znowu gdzieś pojechał, bo za dużo wydawali mu się wydatki z dorobku Ewy.
– …i do zobaczenia w maju! – mówiła, trącając siostrę.
– Ty zawsze byłaś romansowym typem – odpowiadała siostra, smarując chleb serem.
Ewa, co do bycia romansowym typem? To była tylko część. Teraz była… no, sama. Ale sama z dupą pieniędzy, nową pracą, i planem „tylko dla siebie”.
Bo kto, oprócz babki, mówił, iż „szczęście to tylkoお互na rzecz, a nie jednostronna…”?
W końcu, wszystko to było tylko lekcja: ślub to tylko dzień, a szczęście… to tylko sprawdzian, który można napisać, choćby bez Michała.