Bułgaria chodziła za nami od dawna. To kraj, w którym nie byliśmy obydwoje. Kraj, o którym mnóstwo słyszałam i czytałam. O Bułgarii oglądałam jakiś czas temu odcinek programu Jestem z Polski, w którym wystąpiła Weronika, prowadząca blog, Czubryca odkrywa. Kilka lat temu udało nam się kupić bilety do Sofii, zaplanowaliśmy całą trasę, a choćby umówiliśmy się wstępnie z Marcinem, który mieszka w Łoweczu i prowadzi z żoną fajny kanał o Bułgarii na Youtube. Niestety połączenie zlikwidowali i zamiast Bułgarii była Italia. W końcu się udało i kupiliśmy bilety do Burgas…niestety pod koniec sierpnia. Niestety, bo jest to jeszcze sezon, a do tego w Bułgarii jeszcze jest gorąco. Faktycznie było bardzo gorąco i nie wyobrażam sobie, co tam się dzieje w lipcu. W Burgas wylądowaliśmy z opóźnieniem, ale tym razem nocleg zabukowaliśmy niedaleko lotniska, więc po krótkim spacerze, który już nas nieco wprowadził w temat stanu chodników bułgarskich, dotarliśmy do willi, w której mieliśmy spędzić dwie noce. To był interesujący nocleg ze względu na to, iż mieliśmy bardzo blisko do plaży i to, iż w ogródku przydomowym znalazłam coś, o czym pierwszy raz usłyszałam w podstawówce. Laleczki z włóczki, które mają dla Bułgarów ogromne znaczenie i są związane z wiosną – taka trochę podobna tradycja do naszej Marzanny. Nocleg zapisze nam się również w pamięci jako ten, w którym po raz pierwszy zetknęliśmy się z karaluchami. Pomimo sympatycznego właściciela z mniej sympatycznym pieskiem, pożegnaliśmy się bez żalu. Do Burgas mieliśmy jeszcze wrócić i wtedy mieliśmy w planie zwiedzić to miasto i to, co dookoła. Nasze kolejne trzy noclegi zostały zaplanowane w Warnie. Zanim dotarliśmy do Warny, po drodze postanowiliśmy skorzystać z okazji i odwiedzić jeden z bułgarskich aquaparków. W końcu specjalnie na tę okazję kupiłam sobie kostium kąpielowy. Fajnie było. Niestety Frejcia po jednej jeździe rurą ostro zaprotestowała przeciwko kolejnym atrakcjom i skończyło się na tym, iż ja z Małą albo pływałam na kole w basenie z falą, albo siedziałyśmy przy brzegu basenu dla dzieci. Ani jednej zjeżdżalni nie zaliczyłam, za to Pan. B i owszem tylko z jednej nie zjechał i o tę jedną się obraził. To była gigantyczna zjeżdżalnia i Pan B. wspiął się z dmuchanym kołem na samą górę, odstał w kolejce i…dowiedział się, iż na tym kole nie może zjechać, bo to ma być takie na dwie osoby. Zszedł na dół i rozpoczął polowanie na podwójne koło. Polowanie, ponieważ na te podwójne koła było więcej chętnych, niż było ich na stanie. Ludzie je trzymali przy tyłku i ani myśleli odkładać po zjechaniu. Niektórzy trzymali je przy leżakach, nawet, wtedy kiedy z nich nie mieli zamiaru korzystać, bo np. poszli na obiad do hotelu. W końcu udało się i Pan B znowu wspiął się na szczyt zjeżdżalni, odstał w kolejce i…dowiedział się, iż ze zjeżdżalni zjeżdża się w dwie osoby. Wściekły zszedł na dół i to był koniec naszej wizyty w wodnym parku. Dodam, iż takich osób było sporo, które „pocałowały klamkę” na szczycie zjeżdżalni. Nie zwróciliśmy uwagi czy pod zjeżdżalnią była jakaś informacja na temat zasad. W każdym razie Bułgaria nas nauczyła, iż często brak jest informacji na temat wstępów. W Warnie na dzień dobry okazało się, iż będziemy mieć problem z parkingiem. Nie dość, iż na ulicy ciężko było znaleźć miejsce to jeszcze, żeby zapłacić za nie smsem, trzeba było go wysłać z bułgarskiego numeru. Mało miejsc parkingowych i choćby dużych parkingów płatnych to ciemna strona Warny. Daliśmy radę, ale nigdy więcej w Warnie nie będziemy bukować noclegu w centrum miasta. W klatce bloku, w którym mieszkaliśmy, od razu zobaczyliśmy rozdeptanego karalucha. W mieszkaniu śmietnik stał na balkonie, więc nasunęło to pewne podejrzenia co do dodatkowych lokatorów. Nie widzieliśmy ich ani razu, ale… Za to okolica była fajna. Na naszej uliczce zobaczyliśmy scenę jak z filmu, czyli panów siedzących w jakimś garażu, palących papierosy i popijających rakiję. Do tego stare fotele i lampa z abażurem. Do tego plac zabaw, na którym do późna latały dzieciaki, a matki trajkotały jak nakręcone. Takich rzeczy na osiedlu apartamentowców na pewno byśmy nie nie zobaczyli. Warny nie pokochaliśmy. To specyficzne miasto, ale zobaczyłam pomnik, który zawsze chciałam zobaczyć, czyli bułgarski przykład brutalizmu. Spełniłam też jedno z marzeń historycznych, czyli odwiedziłam mauzoleum Władysława Warneńczyka. Warna była też punktem wypadowym do parku Kamiennego lasu, Muzeum szkła i łodzi podwodnej. W tych dwóch ostatnich nikt się nie przejmował, iż nie wszystko rozumiemy, ponieważ przewodniczka nie mówiła po angielsku. Rozumieliśmy co któreś słowo, a współtowarzysze byli tak sympatyczni, iż czasami podpowiadali po angielsku. Nam to nie przeszkadzało, bo chcieliśmy chłonąć Bułgarię wszystkimi zmysłami. To był bardzo muzealny pobyt, bo zwiedziliśmy też Muzea Marynarki Wojennej i Medycyny. W drodze powrotnej do Burgas odwiedziliśmy leśne zoo i to była niesamowita przygoda dla nas wszystkich. Pierwszy raz w życiu widziałam z tak bliska strusie i mogłam pogłaskać daniele. Pękaliśmy ze śmiechu kiedy koza wyskoczyła z zagrody i zaczęła spacerować po alejkach, wkurzając inne zwierzęta. Najlepszy był królik uciekinier, który przekicał przez alejkę i zniknął za płotem u koni. Fajne miejsce, które zapamiętamy na długo. W Burgas wylądowaliśmy na ostatnie dwie noce. Jeszcze bliżej plaży i tym razem wydawać by się mogło, iż bez karaluchów. Żałowaliśmy trochę, iż wcześniej tam nie zabukowaliśmy noclegu, ale z drugiej strony mieliśmy najbardziej niewygodne łóżko z tych wszystkich noclegów. Z Burgas mieliśmy rzut kamieniem do słynnego Sozopolu. Kiedyś gdzieś przeczytałam, iż Sozopol jest ładniejszy od Nesebaru, który jest przereklamowany. W obydwu na pewno jest mnóstwo turystów. Obydwa miasteczka mają zupełnie inny klimat niż Warna i Burgas, ale…Nesebar aż kipi od starych zabytków i ma niesamowity klimat. Myślę, iż warto było przeczytać coś o Bułgarii przed wyjazdem. Dzięki książce Magdaleny Genow zwróciłam uwagę na nekrologii na drzewach, płotach itd. Dzieki Marcinowi z vloga Orient explorer, zwróciłam uwagę na wszechobecne automaty z kawą, te wszystkie kable i inne „udogodnienia”, pomidory, które faktycznie są aż słodkie. Warzywa oczywiście najlepiej kupować na lokalnym rynku, na którym turystów szukać ze świecą. Oprócz warzyw i przypraw, na takim rynku można też kupić miody i…rakiję, która robiona jest chałupniczo. Trzeba tylko zapytać sprzedawcę, czy ją ma. Wiadomo – UE, więc nie mogą jej trzymać centralnie na stole, tak jak to robią w Albanii. Ach i koty, których jest mnóstwo. Jedne obżarte, a inne wygłodzone. Dokarmiałyśmy z Frejką jak mogłyśmy. Ach i oczywiście rodacy, bo na wybrzeżu Bułgarii gdzie się nie obrócisz, tam słyszysz polski. Jak nie od rodaków to od Bułgarów. A Bułgarzy są przesympatyczni. Bułgarki przepiękne i bardzo zadbane. Na koniec naszej podróży przydarzyła mi się niesamowita przygoda. W Lidlu spotkałam….Czubrycę! Bułgaria nie oczarowała mnie tak, jak Rumunia, ale widziałam tylko niewielki wycinek tego kraju i do tego ten najbardziej turystyczny. Wiem, iż centrum kraju wygląda zupełnie inaczej. Wrócę, bo czekają jeszcze na mnie perełki brutalizmu i urocze miasta w centralnej Bułgarii.