Język mojej przyjaciółki Mieszki Wierzbowskiej jest zawieszony jak trzeba. Jest efektowna, kłująca i przebiegła. Ale czasem tak się zrobi słodziutką — aż chce się wziąć na rączki i przytulić. To ona potrafi.
Pamiętam, jechaliśmy wycieczkowym autobusem. Turystów napchało się po brzegi. Kierowcą był poważny gość, pan Wiesiek. Czekała nas długa nocna podróż, a Wiesiek nie miał zmiennika. Obrzucił naszą hałaśliwą grupę wzrokiem i rzucił:
— Jechać daleko, byle bym za kierownicą nie zasnął, nie daj Boże. Dziewczyny, która dotrzyma mi towarzystwa? Posiedzicie koło mnie, pogadamy? Odwdzięczę się później.
Ludzie zrobili kwaśne miny — żal kierowcy, ale nikt nie palił się do czuwania z nim. Każdy marzył, by zwalić się na siedzenie i obudzić już na miejscu.
Na ratunek przyszła Wierzbowska — zgodziła się zabawiać Wieśka, gdy reszta będzie chrapać. Przesiadła się do przodu, podwinęła spódniczkę, spuściła oczy — taka skromnisia, iż aż miło.
— Nie wiem, o czym mówić, jestem nieśmiała… ale spróbujmy.
Pasażerowie układali się do snu, Wiesiek gnał autostradą, autobus pożerał kilometry. Mieszka zaczyna:
— O czym porozmawiamy, kapitanie? Może o pierwszej miłości? Było mi to dane dawno temu, dziewiętnaście lat…
— Temat jak znalazł! — pochwalił Wiesiek. — Też miałem swoje… w ubiegłym stuleciu. Wal, kędzierzawa!
— W tych zamierzchłych czasach spotkała mnie pierwsza miłość — ciągnęła Wierzbowska. — No… albo druga, trzecia, trudno policzyć. W każdym razie w pierwszej dziesiątce. Imienia adoratora nie zdradzę. Nazwijmy go… Ptysiem.
Wiesiek kręcił kierownicą i kiwał głową. Mieszka opowiadała łagodnie, jak raz spotkali się z Ptysiem i ogarnęła ich szalona namiętność — w samym środku wieczornego rynku!
— Zrozumieliśmy, iż całe życie szliśmy ku sobie! — powiadała, błyskając oczyma. — Zaraz po obiedzie wstaliśmy i ruszyliśmy naprzeciw przeznaczeniu! Zjednoczyliśmy się na rozstaju trzech dróg, gdy na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy, a w okolicznych knajpach trzeszczały pierwsze buzie…
— Gładko ci to idzie! — pochwalił Wiesiek. — No i jak? Rozpaliliście ogień? Spotkali się na gruncie uczuć?
— Wszystko pięknie, ale gdzie głowę położyć? — westchnęła Mieszka. — U mnie nie, u Ptysia nie. U znajomych wszystkie kąty zajęte, na pokój nie stać nas…
— Znam to! — przytaknął Wiesiek. — Za młodu też miałem takie bunty. Hormony biją na głowę, baba gotowa na wszystko, a gdzie się przespać — nie ma. Chyba na środku drogi się kłaść!
— Szukaliśmy ustronnego miejsca, ale na próżno — mówi Mieszka. — Z desperacji wlaliśmy się do parku na ławki — a tam też pełno, zajęte! Jakaś zaraza miłosna! I Ptysio mówi: „No cóż, skarbie, zrobimy to innym razem?”
Sen z Wieśka spadł jak ręką odjął. Wykrzyknął tak, iż mało kierownicy nie puścił.
— Co?! Jaki „inny raz””? Twój Ptysio to dureń. Gdybym ja był na jego miejscu, to bym… Gdzie ty takiego ciamajdę wykopałaś?
Wierzbowska zaśmiała się tajemniczo, jak syrena.
— Żartuję, Wiesiek! Oczywiście sprytny Ptysio znalazł wyjście. ZaprowadziWierzbowska ciągnęła dalej, mrugając porozumiewawczo: „Ptysio zaprowadził mnie do wieżowca, gdzie zapomniano zamknąć właz na dach, a tam, pod rozgwieżdżonym niebem, wszystko potoczyło się już… *zupełnie inaczej*, Wiesiu.”
Więcej nic nie zdradzę, ale autobus dojechał do celu, a nikt choćby nie zmrużył oka.