Ślady atramentu na starych listach

newsempire24.com 6 dni temu

*Dzisiaj otrzymałam list.*

Przyszedł w zwykłej szarej kopercie, bez adresu zwrotnego. Pismo było obce — nierówne, pochylone, jakby piszący dawno nie trzymał długopisu w dłoni. A jednak w tych kanciastych literach było coś dziwnie znajomego, jakby każde słowo znało mnie lepiej niż ja sama. Na stemplu data: trzy tygodnie temu. Katarzyna od razu zrozumiała — od kogo. Serce ścisnęło się i zabiło nierówno, jakby spóźniło się o lata, o całe życie.

Nie widziała Marcina od szesnastu lat. Od tamtej nieszczęsnej jesieni, gdy po prostu zamknął za sobą drzwi i wyszedł, nie zabierając choćby kurtki, szczoteczki do zębów ani zdjęcia z plaży, na którym oboje byli szczęśliwi. Zostawił wszystko: niedopitą kawę, maszynkę do golenia na umywalce i ciszę — najstraszniejszą ze swoich rzeczy. Tą ciszą dzwoniły ściany mieszkania, wsiąkła w poduszki, w firanki, w przestrzeń między dniami. Milczenie stało się jego ostatnim słowem, i to właśnie ono bolało najdłużej.

List leżał na kuchennym blacie prawie godzinę. Katarzyna chodziła w kółko, udawała zajętą — myła kubek, przecierała kuchenkę, podnosiła gazetę, nie czytając. W końcu wzięła nóż do chleba i delikatnie rozcięła kopertę. Papier wewnątrz był gruby, o lekko szorstkiej fakturze, z rozlanymi plamami atramentu — jakby ręka drżała, albo pisał w pośpiechu, na kolanie. Przesunęła palcami po linijkach, jakby chciała wyczuć nie litery, ale oddech tego, kto je kreślił.

“Kasia. Nie wiem, jak sobie radzisz. Albo czy w ogóle żyjesz. Ten list to nie próba odzyskania czegokolwiek. Wiem, iż nie można. I myślę, iż ty nie chcesz. Po prostu chciałem powiedzieć — pamiętałem. Nie zawsze, ale częściej, niż bym się przyznał. Głupie, prawda?”

Katarzyna przeczytała słowa cicho, ledwo poruszając wargami. Pokój zamilkł. choćby staromodny zegar na ścianie zdawał się przestać tykać. Powietrze zgęstniało, jak przed burzą. Jakby samo czas zatrzymał oddech.

Usiadła. Pachniało zapiekanką z wczoraj, lekko przypalonym jabłkiem. W pamięci wybuchły obrazy: jak się śmiał, jak zrywał jabłka z drzewa w ogrodzie, jak kiedyś przyniósł jej starą maszynę do pisania: “Pisz, twoje słowa muszą być słyszane!” Wtedy się wściekła — nie było czasu w literki. A teraz — wszystko, co zostało, to właśnie te literki.

List był krótki. Pod spodem — adres. Małe miasteczko pod Krakowem. Był tam. Albo chciał, żeby myślała, iż tam jest. Ten adres nie był celem — był wyznaniem: “wciąż o tobie myślę.”

Następnego ranka wsiadła w autobus.

Nie z tęsknoty. Nie z przebaczenia. Tylko dlatego, iż nie mogła zostawić tego listu na stole jak rany, której nie ośmieliła się opatrzyć. Bo łatwiej dojechać do jednego miejsca, niż całe życie nie zdecydować się wyjść za próg. Bo czasem prościej zaryzykować, niż wiecznie pytać siebie: “co by było, gdyby”.

Autobus turkotał po wybojach, za oknem mijały ośnieżone wioski, szare płoty, pochylone domy. Na każdym zakręcie wydawało się jej, iż widzi znajomą sylwetkę. Nie słuchała muzyki, nie otwierała książki — tylko patrzyła przed siebie, jakby czekała, iż tam, za kolejnym wzgórzem, znajdzie odpowiedź.

Dom okazał się stary, drewniany. Zardzewiała furtka skrzypiała jak w filmach. Numer na tabliczce ledwo widoczny. Stała przy bramie minutę, może dwie. Oddychała ciężko. A potem pchnęła skrzydło.

Drzwi otworzył on. Przygarbiony, z laską w dłoni. Włosy posiwiały, wzrok zmęczony, ale ciepły. I w tym spojrzeniu było wszystko: i tęsknota, i wina, i cisza tych szesnastu lat.

“Kasia?”

Skinęła głową.

“Wejdź.”

Nie rzucili się sobie w ramiona. Nie płakali. Nie oskarżali. Po prostu usiedli przy stole. Czajnik wrzeć na starej kuchni. W kuchni pachniało miętą i starym papierem.

Milczeli długo. Ale to milczenie nie było ciężkie. Było jak most — od niej do niego.

“Myślałeś, iż nie przyjadę?” — zapytała w końcu.

Nie odpowiedział od razu. Wzruszył ramionami.

“Myślałem, iż zapomnisz. Albo nauczysz się żyć beze mnie. Zawsze byłaś silniejsza.”

“Zmieniłam się” — powiedziała. “Nie silniejsza. Po prostu cichsza.”

Potem spojrzała na jego dłonie. Na stole, obok kubka, leżał skrawek papieru z rozmazaną plamą atramentu. Dokładnie taka sama była w liście.

“Nie pisałeś już do nikogo więcej, prawda?” — spytała.

Powoli pokręcił głową.

“Tylko do ciebie. choćby jeżeli nie wysyłałem. Wszystko — tobie.”

“Nie wybaczyłam” — powiedziała. — “Ale przyjechałam. Może to wystarczy.”

Skinął głową. A potem, jakby z przyzwyczajenia, wyciągnął starą maszynę do pisania. Tę samą. Poznała ją od razu — zadrapanie na boku, wytarta literka “A”.

“Wciąż działa” — powiedział. — “Czasem coś piszę. Listy, których nie wysyłam. Jakbym rozmawiał, tylko bez odpowiedzi.”

Katarzyna spojrzała przez okno. Za szybą cicho padał śnieg. Lekki, bezszelestny. Czysty — jak pierwsza kartka papieru.

“W takim razie… może dzisiaj coś napiszemy razem?”

Spojrzał na nią. Oczy mu rozbłysły. Nie odpowiedział. Tylko się uśmiechnął.

I to naprawdę wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału