Dzisiaj obudziłem się o świcie. Słońce ledwo muskało wierzchołki drzew, a moja matka, Weronika Ignacówna, jeszcze wczoraj wieczorem przypomniała mi stanowczo:
— Jutro, synku, masz być wcześnie na łące. Trzeba przygotować paszę dla krowy. Zima już blisko.
— Mamo, dam sobie radę sam. Nie będę zawracał głowy Janowi, on też ma swoje siano do skoszenia — odpowiedziałem i poszedłem spać, nie podejrzewając nawet, iż jedno użądlenie pszczoły zmieni moje życie.
W naszej wsi zawsze uchodziłem za człowieka osobliwego. Nie dziwaka, ale też nie takiego jak wszyscy. Cichy, rozsądny, uprzejmy. Nie rzucał słów na wiatr, patrzył skromnie, a książkę zawsze miał przy sobie. Pracowałem jako mechanik w warsztacie — specjalista pierwszej klasy. Szefostwo mnie ceniło. Ale serce? Puste, jakby czekało na coś wyjątkowego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego nie podejdziesz!” Młodzi przezywali mnie „inteligentem”. A mój brat Jan, wesoły gaduła, tylko się śmiał:
— Bracie, umrzesz w samotności! choćby staruszka Jadwiga już cię swata — a ona ma prawie osiemdziesiąt!
— Idź lepiej do swojej Małgosi — odgryzałem się z uśmiechem.
Ale w środku nie było mi do śmiechu. Czułem tę pustkę. Samotność. I strach. Poznać kogoś? O nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosiłem już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, przysiadłem, sięgnąłem po butelkę wody. Nagle — głos.
— Ojej! Ależ boli!
Odwróciłem się. Stała dziewczyna — młoda, ładna. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i grymasiła z bólu. Zerwałem się, podbiegłem, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?
— Spokojnie, już dobrze. Trzeba wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.
Delikatnie i gwałtownie usunąłem żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zaskoczona:
— Już… już pan to zrobił? Naprawdę?
— Wszystko w porządku — skinąłem spokojnie. — choćby się pani nie zorientowała. Jak pani na imię?
— Kasia. A pan?
— Witold.
— Dziękuję, Witold. Pan mnie uratował. Mieszka pan tutaj?
— Tak. Kosimy na zimę. A pani skąd?
— Przyjechałam do ciotki Haliny. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… jestem nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z młodszymi klasami. Chciałam zmienić życie.
Milcząco skinąłem głową. I nic więcej nie powiedziałem. A ona odeszła, nie słysząc, jak mocno ścisnęło mi się w środku.
Kasia była jedną z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Uciekła z miasta, porzucając karierę i wszystko, byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Witolda.
Ja zaś wróciłem do domu, jakby skrzydlaty. Przy kolacji milczałem. A potem, biorąc gitarę, nagle zagrał cicho i zacząłem śpiewać. Brat i matka wymienili spojrzenia.
— Co się stało, bracie? — nie wytrzymał Jan. — Na łące spotkałeś rusałkę? No, gadaj!
I opowiedziałem. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak bardzo chcę ją znowu zobaczyć. Jan klasnął w dłonie:
— No to jutro idziemy do Stefana, męża ciotki Haliny. Razem pracujemy. Kasia, mówisz? Ładne imię.
— Nie pójdę — zawahałem się.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap jej, bracie. Naprzód!
Ciotka Halina przyjęła nas gościnnie, Kasia — z lekkim uśmiechem. Ja nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Jan prowadził całą rozmowę za nas dwoje. Kasia śmiała się, ciotka zerkała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Stefana:
— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.
Pod wieczór, gdy rozmowy ucichły, Kasia pierwsza się odważyła:
— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzekę?
Ledwo skinąłem głową, serce waliło mi jak młot. I poszliśmy. Powoli, pyłemPytałem sam siebie, czy to możliwe, iż w tak krótkim czasie znalazłem to, czego szukałem przez całe życie.