Skradzione serce

twojacena.pl 3 dni temu

Zimą tego roku na Podlasiu mróz był nieubłagany. Temperatury spadały poniżej minus trzydziestu stopni, a nocą mróz ścinał powietrze jeszcze mocniej, jakby sama natura chciała wystawić ludzi na próbę.

„Stanisławie, otul się porządnie! Załóż ten sweter wełniany, który dla ciebie zrobiłam” — mówiła swojemu mężowi Jadwiga, odprowadzając go do pracy.

Mimo siarczystego chłodu, obowiązki na gospodarstwie nie mogły czekać. Krowy, głodne i niecierpliwe, domagały się opieki. Stanisław, już niemłody, bliski emerytury, szykował się do swojej codziennej pracy. A Jadwiga została w domu — czekała na córkę z wnukiem, ale ta zadzwoniła z miasta:

„Mamo, dopóki mróz nie odpuści, nie ryzykujemy podróży. Przyjedziemy w następny weekend.”

„Dobrze, córeczko. A nuż autobus się popsuje w taki mróz? Trzymajcie się ciepło” — odpowiedziała Jadwiga, ukrywając niepokój.

Odłożyła telefon i zamyśliła się, wracając wspomnieniami do tamtej zimy sprzed blisko pięćdziesięciu lat, gdy jako młoda Jagna z przyjaciółką Bronią wybrały się do zapadłej wsi do babci Broni. Wtedy też mróz był dotkliwy, sięgał minus trzydziestu stopni, ale młodość dodawała odwagi.

„Jagnusiu, pojedź ze mną do babci!” — namawiała Bronia. — „Ferii nie ma jak spędzać samotnie, a ty zobaczysz naszą wieś. Prawda, iż daleko, ale damy radę!”

Obie miały po szesnaście lat. Jagna, po długich namowach, przekonała matkę i spakowała się do podróży. Ciepłe ubranie, dobry humor — mróz nie był im straszny. Autobus dowiózł je do większej wsi, ale dalej kierowca nie chciał jechać:

„Kończymy tutaj! Droga zawiana, ciągnik nie przejechał. Nie ruszę, bo utkniemy!” — burknął, ignorując protesty pasażerów.

Jagna z Bronią, jak wszyscy, wysiadły.

„Jagna, do wsi jeszcze z dziesięć kilometrów” — westchnęła Bronia. — „Gdzie w taką pogodę? Chodźmy do ciotki Zofii, siostry mamy. Przenocujemy, a rano zobaczymy.”

Tak też zrobiły. Ciotka Zofia nakarmiła je gorącym żurem, napoiła herbatą z miodem i ułożyła do snu w małym pokoiku. A rano sąsiad, wujek Kazimierz, zgodził się podwieźć je do wsi saniami. Ciotka Zofia już wieczorem się z nim umówiła:

„Kaziu, zabierz dziewczyny, muszą do babci.”

„A jakże! — odpowiedział wujek życzliwie. — Zawieziemy je jak książęce córki!”

Jagna z Bronią wsiadły do sań.

„No, dziewczyny, przykryjcie się kożuchem, bo zmarzniecie!” — Wujek Kazimierz troskliwie otulił je ciężkim futrem i ruszył z koniem.

Sanie sunęły po ośnieżonej drodze. Za wsią rozciągał się bór sosnowy, a dalej — bezkresne pola przykryte białą kołderką. Droga była wyboista, miejscami zawiana, ale koń szedł pewnie.

„Wujku Kazimierzu, a ile pan ma lat?” — zapytała Bronia, by przerwać ciszę.

„Koło siedemdziesiątki” — uśmiechnął się. — „Ale jeszcze czuję się dziarski! Latem owce pasę, jak za młodu. Nasze pola to istny raj — wszystko pachnie, wszystko kwitnie. Przyjedźcie latem, zobaczycie!”

**Opowieść z duszą**

Wuja Kazimierza we wsi każdy lubił. Był dobroduszny, otwarty, umiał opowiadać tak, iż zapominało się o mrozie i długiej drodze. Gadali o byle czym, aż nagle wujek, mrużąc oczy, rzekł:

„Tą samą drogą, dziewczyny, przywiozłem swoją Martę. Dawno temu, z pięćdziesiąt lat minęło. Można powiedzieć, iż ją… porwałem.”

„Jak to porwał?! — wykrzyknęła Bronia. — Opowiedz, wujku!”

„Tę staruszkę, co nas żegnała?” — dodała Jagna.

„Ona, moją Martusię” — skinął głową, a w jego oczach zapłonął ogień. — „Wtedy była młodziutka, jak wy.”

Jagna i Bronia ucichły, by nie uronić ani słowa.

„Dawno to było” — zaczął Kazimierz. — „Pojechałem do tej wsi, gdzie was teraz wiozę. Ojciec wysłał mnie po sprawunku do brata, wuja Wojtka. Miałem dwadzieścia parę lat, nieżonaty, szukałem takiej, co by serce podbiła. A u nas we wsi żadna nie przypadła mi do gustu.”

Przyjechał Kazimierz do wuja Wojtka. Ten miał syna, Staszka, w wieku Kazimierza.

„Witaj, Kaziu!” — przywitał go Staś. — „Tata w oborze, zaraz wróci. A wieczorem pójdziemy do świetlicy, u nas dziewczyny jak malowanie!”

W świetlicy grała muzyka. Dziewczęta wirowały w tańcu, podbiegały do Kazimierza, ciągnęły go w wir zabawy. Ale on, nabrawszy tchu, dostrzegł ją — tę, która właśnie weszła. Niewysoka, z długim, jasnym warkoczem, w białych kożuchowych butach i zgrabnym kożuszku, ściągała chustkę, a jej policzki pałały od mrozu.

„Staś, kto to?” — zapytał Kazimierz, nie odrywając wzroku.

„To Marta, córka wuja Jana, naszego sąsiada. Dobra dziewczyna, ale ojciec to twardy orzech. Nikt z nim nie zadziera” — odpowiedział Staś.

Kazimierz nie czekał — podszedł do Marty. Cały wieczór tańczyli, śmiali się, rozmawiali. Marta okazała się pełna życia i szczerości. Później on i Staś odprowadzali ją do domu. Staś odszedł, zostawiając ich samych pod drzwiami.

Od tamtego wieczoru Kazimierz często bywał w tej wsi. Marta rozpalała jego krew, nie dawała spokoju. Ale pewnego dnia, gdy wspomniał o ślubie, zobaczył łzy w jej oczach:

„Ojciec nie odda mnie do innej wsi. Mówi, iż za wcześnie, a i swat już jest, miejscowy. Zabronił mi się z tobą spotykać.”

„Nie, Marto, ty jesteś moja” — powiedział Kazimierz stanowczo. — „Czekaj, przyjadę po ciebie.”

**Pogonie w mroźną noc**

Kazimierz zamilkł, wpatrując się w zaśnieżone pola, jakby znów przeżywał tamte dni. Bronia nie wytrzymała:

„No i co było dalej, wujku?”

„A dalej — odmowa” — westchnął. — „Ojciec Marty, pan Jan, pokazał mi drzwi. Powiedział, iż córka nigAle Kazimierz nie poddał się — wrócił po swoją Martę i razem rozpoczęli życie, które przetrwało wszystkie burze.

Idź do oryginalnego materiału