Skok z helikoptera w obronie nieznajomego – nie mogłem uwierzyć, kto to był…

newsempire24.com 2 dni temu

Nie powinienem był być ani w pobliżu wody tego dnia. 

Zrobiłem sobie przerwę w kawiarni przy marinie. Złapałem kanapkę i wyszedłem na molo, żeby chwilę odsapnąć. Aż tu nagle – to charakterystyczne warkoczenie śmigłowca. Pokazał się znikąd, leciał nisko i szybko. 

Ludzie pokazywali palcami, filmowali, szeptali. Ale ja stałem jak wryty. Coś było nie tak. 

Wtedy zobaczyłem psa. . .

Ogromny czarno-biały owczarek, w jaskrawej kamizelce ratowniczej, stał w otwartych drzwiach śmigłowca. Spokojny. Pewny. Gotowy. Jakby robił to setki razy. 

Załoga krzyczała, wskazując coś na jeziorem Gdańsko. 

Podążyłem za jej gestem – ktoś był w wodzie! Tylko głowa ledwo widoczna daleko od brzegu, gdzie nikt nie mógł pomóc. Wtedy pies skoczył. 

Czyste, mistrzowskie nurkowanie prosto ze śmigłowca. Zniknął na moment pod powierzchnią, żeby zaraz wypłynąć, płynąc silnymi rucha mi . 

Dopiero jak wdrapałem się na poręcz, z sercem waliącym jak młot, zrozumiałem, że się poruszyłem. Coś mi ścisnęło żołądek. 

A potem go zobaczyłem. 

Człowiek walczący z jeziorem – ledwo przytomny, mokry i bezwładny – miał na sobie wiatrów kę, którą tego samego ranka pakowaliśmy razem do torby. 

To był mój brat. Bartek. 

I nagle przypomniała mi się wczorajsza noc. 

„Już dłużej nie wytrzymam, Mikołaju” – rzucił, zanim trzasnął drzwiami. „Wsz ys cy wiedzą, co robić, tylko nie ja”. 

Myślałem, iż poszedł się przejść. Może jak zwykle zasnąć w aucie. Ale nie wrócił do domu. 

Nie przyszłoby mi choćby do głowy, że pójdzie nad jezioro. Nienawidził zimnej wody. Bał się głębin. 

Pies był już prawie na miejscu, mięśnie rąbały fale z wprawą. Za nim płynął ratownik w piank e, na lin ie. Ale to pies dotarł  pierwszy. 

Delikatnie złapał Bartka za kurtkę – jakby robił to dziesiątki razy. A Bartek . . . się nie bronił. Pozwolił swojemu ciału zdać się na bezwład. 

Na brzegu krzyczano. RzRatownik wzywał nosze. Pogotowie przeciskało się przez tłum. Zeszedłem na ziemię, nogi miałem jak z waty, i powłóczyłem się do przodu. 

Wyciągnęli Bartka. Blady, ledwo oddychał. Sine usta. Pielęgniarz zaczął resuscytację, a drugi wstrzykiwał coś do ręki. Nie mogłem się dobrać blisko, ale zobaczyłem, jak drgnęły mu palce. 

Pies – mokry, dysząc y – siedział przy noszach. Patrzył. Czekał. 

Uklęknąłem obok. 

„Dziękuję” – szepnąłem, nie wiedząc, czy rozumie. 

A on poliżał mi nadgarstek. Czuło i zdecydowanie. Tak jakby wiedział. 

Załadowali Bartka do karetki. Jeden powiedział do jakiego szpitala jadą. Ja byłem już w swoim garbusie, zanim skonczył. 

W szpitalu czekanie ciągnęło się w nieskończoność. 

Telefon co chwila dzwonił od SMS-ów. Nie odpowiadałem na żaden. Wpatrywałem się tylko w drzwi. 

W końcu wyszła pielęgniarka. „Już przytomny” –  powiedziała. „Jeszcze ospały, ale pytał o ciebie”. 

Gdy wszedłem do sali, Bartek wyglądał kruch o. Rurka w nosie. Pikające monitory. Spojrzał na�
Wiesz, patrząc teraz jak Szymon ściska Bureau, myślę, iż to nie tylko pies go uratował, ale dał mu też powód, żeby każdego dnia wstawać i walczyć na nowo, jakby skakał z tego śmigłowca już tylko po radość.
Każdego ranka, gdy Burek wskakuje na ich łóżko z radosnym merdaniem, Szymon przypomina sobie, iż drugie szanse przychodzą czasem na czterech łapach.

Idź do oryginalnego materiału