Skok z helikoptera dla obcej osoby – nie mogłem uwierzyć, kto to był…

polregion.pl 6 dni temu

Tego dnia nie powinienem być wcale nad wodą. Tylko krótka przerwa ze smażalni w porcie. Biorę kanapkę i idę na keję, żeby chwilę odsapnąć. Wtedy słyszę charakterystyczny warkot śmigłowca rozdzierający niebo. Pojawił się znikąd, nisko i szybko.

Ludzie zaczęli pokazywać palcami, nagrywać, szeptać. Ja stoję jak wrynię. Coś mi nie gra. Wtedy go widzę. Ogromnego czarno-białego owczarka w jaskrawej kamizelce ratowniczej. Stoi w otwartych drzwiach śmigłowca, spokojny, pewny, gotowy, jakby robił to setki razy.

Ekipa wewnątrz krzyczy przez łopaty wirnika, wskazując na jezioro. Patrzę tam widzę tylko głowę kołyszącą się na wodzie. Za daleko, by ktokolwiek mógł pomóc z brzegu. Wtedy pies skacze.
Czysty, wprawny skok prosto ze śmigłowca. Na chwilę znika pod powierzchnią, po czym wypływa, płynąc silnymi ruchami. choćby nie zauważyłem, kiedy wdrapałem się na barierkę. Serce wali. Coś mi ściska wnętrzności.
Wtedy go rozpoznaję. Ten człowiek miotający się w jeziorze ledwo przytomny, zmoczony i wiotki ma na sobie wiatrówkę, którą ja rano zapakowałem do torby podróżnej. To mój brat, Marek. I nagle wracają wczorajsze słowa.
„Nie wytrzymuję już, Tomasz” powiedział przed trzasknięciem drzwiami. „Wszyscy to ogarnęli, tylko nie ja.” Myślałem, iż pojechał ochłonąć. Może spać w aucie, jak czasem robił. Ale nie wrócił. Nigdy bym nie przypuszczał, iż pójdzie nad jezioro. Nienawidził zimnej wody. Bał się głębin.
Pies był już blisko, płynąc zdecydowanie przez fale. Za nim podążał ratownik w piance, na linie. Ale pies dotarł pierwszy. Delikatnie złapał zębami kurtkę Marka jakby robił to dziesiątki razy. A Marek nie stawiał oporu. Rozluźnił się.
Na brzegu ludzie krzyczeli. Ratownik wzywał nosze. Pogotowie torowało sobie drogę przez tłum. Złażę z barierki, nogi jak z waty, i idę przed siebie. Wyciągnęli Marka blady, ledwie oddychający. Sine usta. Pielęgniarz ratowniczy robił mu masaż serca, drugi wstrzykiwał coś w rękę. Nie mogłem podejść bliżej, ale widziałem, jak drgnęły mu palce.
Pies przemoczony i ciężko dyszący usiadł przy noszach. Patrzył. Czekał.

Przysiadam obok niego.
„Dziękuję” szepczę, nie wiedząc, czy rozumie.
A on liże mnie po nadgarstku. Delikatnie, świadomie. Tak, jak wtedy.
Załoga ładowała Marka do karetki. Jeden z nich mówił mi, do którego szpitala jadą. Byłem już w swoim aucie, zanim skończył.
W szpitalu czekanie wlokło się bez końca. Sypały się SMS-y. Nie odpowiedziałem ani na jednego. Gapiłem się na drzwi.
W końcu wyszła pielęgniarka. „Jest przytomny” powiedziała. „Jeszcze otumaniony, ale prosił o ciebie.”
Gdy wszedłem do sali, Marek wyglądał krucho. Rurka w nosie. Syczące monitory. Spojrzał na mnie z poczuciem winy w oczach.
„Nie tego chciałem” szepnął. „Myślałem tylko iż trochę popływam. Ochłonę.”
Skinąłem, choć wiedziałem, iż to nie wszystko. Nie umiałby przepłynąć tak daleko. To wiedział. Ale go nie nękałem.
„Spłatałeś mi niezłego stracha, Marek” powiedziałem cicho.
Mrugnął. „Ten pies on mnie uratował.”
„Tak” odparłem. „Uratował.”
Następne dni zlały się w jedna plamę. Marek został na obserwacji. Ja niemal nie ruszałem się od jego łóżka. Przyleciała nasza mama z Krakowa. Powiedzieliśmy jej, iż to wypadek podczas spaceru nad jeziorem.
Marek się nie sprzeciwiał. Prawie nie mówił.
Aż trzeciego dnia znów zobaczyłem tego psa.
Wychodziłem po kawę, gdy go zauważyłem przywiązany do słupka pod wozem telewizyjnym. Ta sama czarno- biała sierść. Ta sama jaskrawa kamizelka. Ale teraz wyglądał niespokojnie. Jakby nie chciał czekać.
Jego przewodniczka wyszła chwilę później. Wysoka kobieta z krótkimi siwymi włosami, w kurtce z naszywka 'Jednostka K9 Ratownictwa’. Trzymała kawę i uśmiechnęła się na mój widok.
„Widział Pan akcję?” zapytała.
Skinąłem głową. „Ratował mojego brata.”
Jej wyraz twarzy złagodniał. „Miał szczęście. Wielkie szczęście.”
„Jak się wabi pies?” spytałem.
„Strażak” odpowiedziała. „Jest ze mną sześć lat. Siedemnaście akcji ratowniczych i ciągle przybywa.”
„Jest niesamowity.”
Pogłaskała go za uchem. „Jest więcej niż niesamowity. Jest uparty. Lojalny. I jakimś cudem zawsze wie, kogo trzeba ocalić.”
Przykucnąłem i wyciągnąłem rękę. Strażak obwąchał ja, po czym zamerdał ogonem.
„Wczoraj wieczorem nie chciał odejść sprzed szpitalnego wejścia” dodała. „Musiałam go
I zamknąłem oczy, dziękując losowi za Ritę i jej pies, który choćby nie szczeknął, gdy łza spadła mi na dłoń splecioną z dłonią brata siedzącego po drugiej stronie ukochanego Burka.

Idź do oryginalnego materiału