**Miłość**
Marek długo siedział, wpatrując się w telefon. Odkładał tę rozmowę od miesięcy. W końcu, wziąwszy głęboki oddech, nacisnął przycisk wybierania. Raz, drugi dzwonek… „Nie, nie dam rady” – przeklinał w myślach własną słabość i już miał się rozłączyć, gdy nagle usłyszał głos Wojtka:
– Cześć, stary! Gdzie się podziewałeś?
– Hej… Sprawy, roboty, wiesz…
– Wszystko w porządku? Pomóc ci w czymś? – przyjaciel od razu się zaniepokoił.
– Nie, wszystko gra. A u was jak?
– U nas też dobrze. Tylko ta nasza Zosia… Zakochała się, wyobrażasz? Raz płacze, raz tańczy. To nie wygonić jej z domu, to znów wraca o północy. I najgorsze – milczy jak grób. A ty? Wciąż nie ożeniłeś się?
Marek przełknął ślinę, jakby stał na krawędzi trampoliny. Oto i on – ten śliski temat.
– Nie… ale pewnie niedługo – odpowiedział zduszonym głosem.
– Co, znalazła się w końcu ta jedyna? Najwyższy czas, stary. Tylko nie zapomnij nas zaprosić na wesele, bo się obrazę!
– Oczywiście. Bez was ani rusz.
– A do nas wpadniesz?
Tego Marek się bał. Teraz już nie było odwrotu.
– Właśnie… jestem w Warszawie. Od jakiegoś czasu.
– Co?! To czego milczysz, do licha? W hotelu siedzisz? Ania się wkurzy! Kiedy się zobaczymy?
– Hej, zwolnij! Nie nadążam odpowiadać – zaśmiał się Marek. – Wpadnę niedługo.
Kłamał. Wrócił pół roku temu. Ale Wojtek nie musiał o tym wiedzieć. Kupił mieszkanie, urządzał je, szukał pracy, a do tego ojciec chorował. Najważniejsze jednak – nie chciał przyjeżdżać wcześniej przez Zosię.
– Żadne „niedługo”. Słyszysz? Znam cię. Dziś do nas, koniec tematu! – Wojtek nie dawał za wygraną.
– Dzisiaj już późno. Jutro – obiecał Marek.
– No to czekamy. Idę powiedzieć Ani.
Pierwszy krok zrobiony. Gdyby Wojtek wiedział, jakiego świra im z Anią szykuje, pewnie nie cieszyłby się tak bardzo. Zosia mogła być z niego dumna. On zaś zachowywał się jak tchórz, który boi się poznania rodziców dziewczyny. „A Zosia dzielna – nie puściła pary z ust. Nie do wiary… Trzymałem ją w ramionach jako malutkie dziecko, a teraz chcę się z nią żenić”.
Ale po kolei…
***
Poznali się na pierwszym roku studiów – Wojtek, Marek i Ania. Obaj zakochali się w tej samej pięknej i bystrej dziewczynie. Wielu chciało się do niej zbliżyć, ale nikt nie wytrzymywał rywalizacji z Wojtkiem i Markiem. Kłócili się przez nią, żaden nie chciał ustąpić. jeżeli Ania domyślała się, co się dzieje w ich sercach, udawała, iż nie widzi. Traktowała obu jednakowo, nie faworyzowała nikogo i – co ważne – nie wykorzystywała swojej przewagi.
Chłopaki wariowali, niemal doszło do bójki. W końcu umówili się: jeżeli Ania wybierze któregoś z nich lub kogoś zupełnie innego, drugi nie będzie przeszkadzał. Mimo to każdy ciągnął ją w swoją stronę. A ona pozostawała neutralna. Nie pozostawało im nic innego, jak czekać.
Pod koniec trzeciego roku Ania niespodziewanie zaczęła okazywać Markowi większą sympatię. On pękał z dumy. Wojtek załamywał się z miłości, ale słowa się cenił. Wycofał się tak bardzo, iż przestał choćby chodzić na zajęcia, byle tylko ich nie widywać.
Marek kupił flaszkę whisky i poszedł do kolegi. Cały wieczór pili i rozmawiali. Pod koniec Marek zrozumiał, iż nie kocha Ani tak, jak Wojtek. Ten naprawdę nie potrafiłby bez niej żyć.
Rozwiązał sprawę prosto – udawał, iż zajął się inną dziewczyną. Ania oczywiście się wściekła, urządziła mu awanturę, płakała, nazywała zdrajcą. I tak, jak przewidział Marek, szukała pociechy u Wojtka.
A Wojtek kochał ją tak szczerze, iż w końcu Ania odpowiedziała mu równie gorącym uczuciem. Marek oczywiście był zazdrosny – miłość nie znika ot, tak – ale wiedział, iż z Wojtkiem Ania będzie szczęśliwsza. Nigdy nie żałował tej decyzji. Ani Wojtek, ani Ania nie mieli pojęcia, jaką rolę odegrał w ich związku.
Pobrali się zaraz po studiach. Marek był ich świadkiem. Dziewięć miesięcy później Ania urodziła córeczkę. Razem pojechali do szpitala, by ją powitać. Obaj szczęśliwi, z kwiatami. Położna choćby się zawahała, komu wręczyć zawiniątko w różowej wstążce.
Wojtek wysunął się pierwszy, wziął dziecko na ręce, ale po chwili podał je Markowi.
– Weź, bo chyba nie utrzymam – wyznał szeptem. – Zbyt się wzruszyłem.
Marek wziął je, zajrzał w głąb kocyka i zobaczył tam małe cudo – różowe usteczka, nosek jak guziczek i aksamitne policzki. Serce zabiło mu mocniej, a w oczach pojawiły się łzy. „Mogła być moja” – pomyślał.
Kilka dni później Marek niespodziewanie wyjechał. Najpierw do Krakowa, potem na północ. Wrócił na wakacje. Zosia rosła, stając się kopią matki. Z chudej dziewczynki z warkoczykami zmieniła się w zgrabną, piękną kobietę. Marek z życzliwością zazdrościł przyjaciołom ich szczęścia. Sam zaś nigdy nie znalazł tej jedynej, która zdobyłaby jego serce. Były kobiety, ale do ślubu nie doszło.
***
Do Zosi zawsze miał szczególny stosunek. Może przez tamten moment w szpitalu, gdy dziecko wypełniło jego serce miłością. Teraz, gdy ją zobaczył, zdumiał się, jak bardzo dojrzała, jak przypomina Anię, w której był kiedyś zakochany. Nie biegła już, by go uściskać, nie całowała w policzek, jak dawniej. Marek tłumaczył to sobie dorastaniem.
Wakacje minęły za szybko. Rodzice się starzeli, chorowali, więc Marek zaczął myśleć o powrocie do Warszawy. Pożegnali się w domu, bo wyjeżdżał wczesnym pociągiem do Poznania, skąd miał samolot do Gdańska.
W wagonie było pusto. Marek usiadł przy oknie i przymknął oczy, licząc na krótką drzemkę. Nagle poczuł czyjś wzrok. Otworzył oczy i osłupiał – przed nim stała Zosia. Sen jak ręką odjął.
– Co ty tu robisz? – spytał zaskoczony.
–– Żegnam cię, ale muszę ci powiedzieć… Kocham cię – wyznała bez wahania, a Marek, choć wiedział, iż to nie powinno się zdarzyć, poczuł, jak jego serce bije głośniej i zrozumiał, iż los już dawno przesądził o ich wspólnej drodze.