To będzie wpis, który mam nadzieję, zdejmie z Wenecji odium miasta "dla elit", znaczy tak drogiego iż lepiej się w nim nie zatrzymywać. Mła chce Wam przedstawić Wenecję jako miasto przez cały czas żyjące, nie plac zabaw dla bardziej majętnych turystów. To Wenecja dla normalsów.
Serenissima, przydomek, który dosłownie znaczy Najspokojniejsza. Nie oddaje to jednak w naszym języku jego rzeczywistego znaczenia, dlatego mła pozwoliła sobie zmienić go na Najjaśniejsza, który pasuje znacznie lepiej. Wenecja w najpowszechniejszej turystycznej odsłonie wygląda tak ja na paru pierwszych fotkach. Piazza di San Marco i widok na Canal Grande. Najpopularniejszy to ten z Ponte della Academia ale mła uznała iż wklejanie takiej fotki to już byłaby przesada. Serenissima dla turysty, skomasowana do sestiere czyli dzielnicy San Marco i niewielkiej części dzielnicy San Polo, z rzadka Dorsoduro. Czasem uda się wsiąść do gondoli i popłynąć paroma kanałami, czasem zajrzy się przez okno do wnętrza kawiarni "Caffe Florian", najbardziej znanej kawiarni w mieście, liczącej sobie ponad 300 lat ( otwarto ją w 1720 roku pod nazwą "Alla Venezia Trionfante", czyli "Wenecja Triumfująca" - jak zawsze skromni! ) Drogo, wszędzie drogo! Po zwiedzaniu błyskawicznym, w tłumie, który nie bardzo wie dlaczego tak naprawdę do tej Wenecji przyjechał, sporo odwiedzających zaczyna się zastanawiać czy ta Wenecja to aby warta swojej ceny i tak w ogóle to gdzie ten romantyzm, w tych odrapanych murach?! W kanałach, które na pewno są zamulone? Dżizuu, to miasto wymiera, skansen dla turystów i w ogóle to jak tu żyć? Nic dziwnego iż miejscowi się wyprowadzają ( miejscowi raczej mają ochotę wyprowadzić turystów ). No dobra, widzielim Wenecję, nic specjalnego, ruiny jak na ( tu trzeba wstawić najpaskudniejszą ulicę w swoim mieście, ewentualnie najbrzydszą chałupę we wsi ), można odhaczyć i pokazać foty na społeczniaku, w zależności od tego czy chcemy wrobić znajomych w podobny wyjazd podpisujemy jak to pięknie było, o ile chcemy uchodzić za wybrednych globtroterów nadajemy iż nie dla nas ta masówka. A teraz wyobraźcie sobie iż jedziecie na ledwie kawalątek Starówki w stolicy, pokazują Wam z daleka Pałac Królewski, wsadzają na krótki rejs po Wiśle i mówią iż byliście w Warszawie. No fakt, byliście. Na pewno taniej niż w Wenecji. Taa...
Dobra to teraz mła Wam pokaże młową Wenecję i rozprawimy się z mitem drogiego do nieprzytomności miasta. Czy Wenecja, czy Dupaj, wszędzie żyją ludzie, którzy są normalsami, czyli tak jak mła narzekają na rachunki. Tacy ludzie nie chodzą do ekskluzywnego "Caffe Florian" licząc na to iż spadnie na nich troszki chwały z osób, które niegdyś tam bywały. Kto rozsądny a niespecjalnie majętny wyda ponad 10 euro na cappucino? Chodzi się do pobliskiej knajpki. OK, raz na jakiś czas w ramach ekscesu można wypić kawę w uroczym XVIII wiecznym wnętrzu, ale to 10 euro jest kwotą za którą można się nieźle najeść. Drożyzna w Wenecji jest, jak w większości miejsc, kwestią wyboru. Mła zaczęła od wyboru apartamentu, znaczy żaden hotel z pełną obsługą i żadnego planowania konkretnych knajp. W Wenecji to jest to rzeczywiście droga do bankructwa. Z doświadczenia mła wynika iż dwie osoby apartamentujące troszki kosztują, cztery to liczba od której robi się tanio. Apartamenty w Wenecji nie są z tych najtańszych, zwłaszcza w sezonie. Mła była w październiku, jakby miała w tym roku wolne środki to pojechałaby w listopadzie - Wenecja o każdej porze roku zarąbista. Nie był to wyjazd bardzo tani, ale nie był to też najdroższy z wyjazdów mła. Teraz zdradzę wielką tajemnicę - w Wenecji są normalne sklepy, choćby sieciówki i jest całkiem niezły targ i jak kto wcześnie wstaje to rybki z łodzi. W apartamentach są kuchnie, przy których nikt nie każe stać godzinami ale ugotować cóś można. Z żarełka na mieście pizza na kawałki świetna w niektórych miejscach. Mamy z Mamelonem ulubione miejscówki w Castello i w Dorsoduro. W Wenecji jadłam lody, które są w moim rankingu lodowym na podium, za jedyne 2.50 euro olbrzymie porcję. W gelaterii, która wymieniana jest w przewodnikach jako jedna z dwóch najlepszych w Wenecji. Mamelon szalała na targu i po sklepach, co skończyło się dietą, ale co sobie pojadłyśmy to nasze. o ile myślicie iż wydałyśmy na to majątek to jesteście w mylnym błędzie. Było jak wszędzie, jak nie musisz codziennie stołować się w restauranie a jesz jak lokalsi, na gotowe jedzonko idziesz tam gdzie oni, to na o wiele więcej rzeczy Cię stać. Teraz będą foty z rynku.
Żeby dojść na rynek trzeba przejść, przez Ponte Rialto, ostatni handlowy most Wenecji. Handlowy to znaczy taki, który nie tylko robi za szlak komunikacyjny, ale też znajdują się na nim sklepy. W przeszłości na Canal Grande znajdowało się wiele tego typu
mostów, a ich położenie na głównym kanale sprawiało iż tenże kanał był jednym wielkim centrum handlowym, dziś ostał się tylko Rialto, najstarszy z czterech mostów wzniesionych nad Canal Grande. Targ znajduje się w sestiere San Polo, dzielnicy, która jest jedną z najstarszych części miasta, zasiedloną przed IX wiekiem, kiedy to wraz z dzisiejszą sestiere San Marco stanowiła część Wysp Realtyńskich ( o tym jak Wenecja stała się Wenecją napiszę w inszym wpisie ). San Polo a adekwatnie jak wymawiają to Wenecjanie "Poło", to nikt inny jak święty Paweł. Schodząc z Ponte Rialto do San Polo i idąc kierunku Campo della Pescheria, natkniemy się na najstarszy kościół w Wenecji, San Giacomo di Rialto ( pierwsza kapliczka powstała tu już w V wieku ) z cud urody XV wiecznym zegarem, późno gotyckim krużgankiem i starym budynkiem pochodzącym z lat 70 XI wieku. Jak widzicie przyjemne z pożytecznym, typowe dla Wenecji - idziecie na targ i macie ten problem z dojściem, bo po drodze miejsca, do których trudno nie wejść. Na ten przykład u mła zwykłe pójście do osiedlowego marketu odbywało się przez zahaczenie o kościół z obrazem Belliniego w kapliczce i świetnym Veronese w ołtarzu bocznym. Człowiek siedział na ławeczce z tą torbą wypełnioną makaronem, serem i mięskiem i podziwiał wielkich mistrzów. Do kościoła San Giacomo di Rialto, tuż przy moście Rialto. , też warto wejść, jak i na plac, który warto odwiedzić choćby z powodu tak
zwanego Gobbo di Rialto - garbusa z Rialto, rzeźby Pietra da Salò z 1541 roku. Gobbo to meta biegu, jaki w XVI wieku musieli odbywać drobni złodziejaszkowie. Bieg zaczynali na Piazza San Marco, po drodze okładano ich batami, dotknięcie garbusa czy też basar el Gobo, czyli pocałunek figury przez biegnących, uwalniał ich od "przyjemności" kontaktów z batami. Targi Rialto, bo to parę targowisk, funkcjonują od niepamiętnych czasów do dziś i nie zanosi się na to by nie handlowano tu w przyszłości. Erberia to targ owocowo - warzywny, targ rybny a adekwatnie morski, to Pescheria przy
Campo della Pescheria. Bliżej Rialto jest targ przemysłowy, zwany dawniej Draperia, jako iż handlowano tu głownie tkaninami. Wokół targów niezłe sklepy z żarełkiem, w tym ten, który plasuje się w 20 najlepszych włoskich sklepów z żarłem. Wyobraźcie sobie iż normalnego człowieka stać tam na zakupy, kolejka nie składała się z tłumu turystów. Mła zapamięta na długo cud roastbeef śniadaniowy.
Dla Mamelona i mła wyprawa na miejscowy targ to zawsze punkt obowiązkowy wyjazdu do Italii, Tradycyjnie czyli od zawsze wykłócamy się przy warzywkach i jesteśmy nader zgodne przy rybach i frutti di mare. W Wenecji kupiłyśmy krewetki i rybę zwaną palombo nostrano, czyli mustela siwego. Ta ryba bywa czasem nazywana adriatyckim rekinem, żeruje przy dnie żywiąc się skorupiakami i mięczakami, oraz małymi rybami. Mła jest zdania iż to co żeruje przy dnie jest zwykle bardzo smaczne i przy palombo się ta młowa teoria sprawdziła. Ryba jest bardzo delikatna ale miąsko ma spoiste. Ze względu na problemy zdrowotne Mamelona rybka była gotowana. Dla mła ryba do gotowania musi być naprawdę wysokiej jakości, ta zdaniem mła była tej najwyższej. Niestety nie załapałyśmy się na przegrzebki, sprzedawca obsługiwał stojącego przed nami w kolejce znajomka i wybrał mu te najtłuściejsze. Dlatego mła zażądała pocieszenia roastbeefem, który był młowym zdaniem pieczony w towarzystwie rozmarynu. Nie jakoś tak nachalnie narozmarynowany, tylko takie wspomnienie po rozmarynie mła czuła w tych cieniutkich plasterkach kładzionych na pszenny chlebek. Oczywiście łażenie po rybnym targu to częściowo taka wyprawa w nieznane nam rejony kulinarne. Mnóstwo tam nieznanych stworzeń, o niektórych choćby nie pomyślałybyśmy iż są jadalne. Ceny ryb różne, trzeba pamiętać iż to za kilogram, nie za sztukę. Szczerze pisząc to w tej drogiej Wenecji nie było wcale drożej na tym rybnym targu niż w pobliskim Selgrosie u mła. Na pewno było bardziej świeżo i był większy wybór nieprzetworzonych darów morza. No i wicie rozumicie - prezentacja, nie iż tylko na lodzie, mięsko tuńczyka bonito leżało na liściach zielonej sałaty, wyglądając smacznie w stanie surowym. Kręciłyśmy się po tym targu jak po galerii, pewnie ku zgrozie wegan, bo to przeca nie tylko pożywienie ale i cmentarz zwierząt. Przy owocach i warzywkach na Erberii mniej kontrowersyjnie, oczy rwały tam bukieciki ostrych papryczek, którym się nie oparłyśmy.
Okolice Rialto, czyli rivo alto - wysokiego brzegu po naszemu, to jak pisałam, jeden z najwcześniej zasiedlonych w Wenecji terenów. Niepamiętne czasy istnienia targu w tym miejscu, o których pisałam wyżej, to IX wiek. Żeby nie było iż to najstarsze handlowe miejsce w Wenecji to mła zapodaje iż pierwotnie, czyli przed wiekiem IX, targ odbywał się co sobotę na Piazza Olivolo w sestiere Castello. Tamten targ był znany z tego iż szczególnie w początkach swojego istnienia był wolny od podatków i innych opłat publicznych. Dzięki temu handelek mocno się rozwinął a mało ciekawie położona z perspektywy ówczesnych ludzi Wenecja stała się konkurencją dla miast tak znaczących pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery, jak Pawia czy Campalto. Pod koniec XV wieku, poza kilkoma mniejszymi, w Wenecji były tylko trzy główne targi: w pierwszą sobotę na San Polo, w drugą sobotę na San Marco i zawsze w trzecią na Campo San Giovanni w Bragorze. Jednak Rialto pozostał najważniejszym ośrodkiem handlowym. Tutaj Wenecjanie i ci, którzy nie pochodzili z Wenecji handlowali czym się dało. Dużymi i małymi przedmiotami, obsługiwali rynek dużych przesyłek, ustalali ceny, regulowali import i eksport, oraz czarterowali statki. Oprócz handlu rybami i warzywami istniała tu giełda towarowa, gdzie handlowano głównie złotem i srebrem. Państwo miasto nadzorowało handelek i zarządzało czym trzeba. Istniała Dogana di Terra, która pobierała cło od każdej przesyłki tkanin, każdego litra oliwy, wina, każdego kilograma mąki, prosa czy fasoli. Nic z kontynentalnych Włoch nie trafiało do Wenecji bez cła i nic z Wenecji bez odpowiedniej opłaty nie wypływało. W mieście istniał Fondaco della Farina, duży państwowy magazyn, w którym rodziny mogły robić zakupy i zaopatrywać się, ale tylko przez miesiąc, aby zapobiec gromadzeniu zapasów i spekulacjom. Piekarze również zaopatrywali się tam w mąkę. Czujecie bluesa, jaki to był interwencjonizm państwowy? Państwo wynajmowało handlarzom uno stazio, czyli stragan na świeżym powietrzu z banco z przodu, drewnianą wiatą z tyłu i całość przykrytą żaglem. Oczywiście byli też wędrowni handlarze, którzy, w przeciwieństwie do straganiarzy, nie musieli płacić wysokich podatków i byli przez nich tolerowani, bo robili za baby rynkowe. Skromny handel jajkami, kurczakami i niektórymi warzywami nie stanowił konkurencji.
No dobra, wyleźmy z rynku i potupmy do sklepów. W Wenecji markety znajdują się w starych budynkach. Chyba najbardziej znanym jest ten, który mieści się w dawnym budynku teatralnym w sestiere Cannaregio, konkretnie to pod adresem
Campiello de l'Anconeta 1939 -1952. Uchodzi on za il supermercato più bello d'Italia. Fakt, jest più bello. Budynek tego dawnego kinoteatru otwarto w 1916 roku. Został wzniesiony w nieco dziwacznej ale pasującej do Wenecji mieszance stylu neogotyckiego i przebrzmiewającego Art Nouveau. Jak to w Wenecji bywało za powstaniem budynku kryła się nie tylko chęć zarobienia pieniążków, pomysłodawca wenecki wydawca Giuseppe Scarabellin miał wizję kulturalnej nowej Wenecji. Do wzniesienia "latarni kultury" namówił też projektanta Domenica Mocellina. Panowie ustalili iż architektem budynku zostanie znany z realizacji hotelu Excelsior na Lido, Giovanni Sardi. Sardi zatrudnił przyjaciół faceta z wizją do wykonania wystroju wnętrz: Guido Marussiga, Alessandro Pomiego ( to twórca fresków ), Umberta Martina i Umberta Bellotto, wykonawcę kutych, żelaznych elementów wystroju. Kiedy kinoteatr podupadł budynek pełnił funkcję sali wykładowej uniwersytetu Ca’ Foscari, by w 1990 roku zostać zamkniętym z powodu braku zainteresowania. Przez kolejne lata popadał w ruinę ale sczęśliwie został zakupiony i odrestaurowany przez niejakiego Piero Coina. Kiedy do Wenecjan dotarło iż "latarnia kultury" zamieni się w supermarket nieźle zabulgotało. Jednakże z czasem się do tego przyzwyczajono i w końcu nigdzie nie jest zapisane iż przy zakupach nie można obcować ze sztuką. Ten market nie jest najtańszy ale bardzo dobrze zaopatrzony. Mła jednakże, jako iż mieszkała w Castello, chadzała do mniejszego Bailo Supermercati na Fonadmenta San Giorgio dei Schaivoni, albo do Supermercato Coop na Fondamente Nove ( Fondamenti to jeszcze jeden rodzaj weneckich uliczek, nabrzeża, oprócz wspomnianych w poprzednim wpisie o Wenecji Calle i Sotoportego, są jeszcze Salizada czyli główne brukowane ulice, Rio Terà, czyli dawne kanały, zasypane i robiące za ulicę, Ramo, takie bardzo krótkie uliczki i Calle Larga, szersza wersja zwykłej Calle ). W mieście jest też sporo straganów z warzywami, salumerii itd., ciężko umrzeć z głodu.
Weneckie cukiernie, czekoladziarnie i przede wszystkim gelaterie to adekwatnie temat na osobny wpis ale mła się nie będzie aż tak w kulinariach taplać. W Wenecji jest zarówno dużo sklepów ze słodyczami z różnych regionów Włoch i to takich sieciówkowych, jak i "lepszych", jednakże mła bardziej skupiła się na tych robiących weneckie słodycze. Troszki takich typowych mła dla Was sfociła. Baci in gondola czyli pocałunki w gondoli, bardzo słodkie bezy ( cukru musi być wagowo dwa razy tyle co białek ) zlepione bardzo gorzką czekoladą, coriandoli czyli cóś niby jak confetti, to takie typowe dla Wenecji biscotti. Ech... baicoli, zalette, esse, spumone - od groma tego. Historia weneckiego cukiernictwa długa, już w 1493 roku cukiernicy i sprzedawcy słodyczy założyli cech, którego scuola przypisana była
kościołowi San Fantino, którego to świętego cech wybrał na patrona. Cukierniczy cech podlegał
Magistrato del Formento ( urzędowi do spraw pszenicy ), który miał siedzibę w
Fontego della Farina w Rialto. W Wenecji obowiązywały przepisy i to dość rygorystyczne, jak choćby te z rezolucji z 1529 roku, dotyczące jakości wypieków jak i sposobu ich dystrybucji. Na ten przykład w Wenecji nie można było: formować
ciasta w kształty kobiety, konia, ptaka lub koguta a
słodyczy nie można było sprzedawać w kościołach podczas ceremonii
bierzmowania. Sprzedawcom ulicznym nie wolno było nosić ze sobą więcej
niż jednej skrzynki pączków i confortini, ani krzyczeć na ulicach, aby przyciągnąć uwagę przechodniów i
zachęcić ich do zakupu. Zakaz ten nie dotyczył jednak okolic San Marco i
Rialto, gdzie sprzedawcy mogli się nadzierać do woli. Tradycja jest w tej chwili bardzo widoczna w cenach, weneckie słodycze, zwłaszcza te z dobrych cukierni, nie należą do tanich. Mła sobie odpuściła i poświęciła się pożeraniu gelati, szczególnie tych z Gelateria Ducale na Calle Larga Giacinto Gallina. Lodowa wersja tortu Sachera przemówiła choćby do Mamelona, która nie przepada za czekoladowymi słodyczami.
Sklepy pamiątkarskie To w Wenecji taka powszechność iż się człek o nie potyka. Oczywiście jest dużo chińszczyzny ale nie tylko wyroby małych chińskich rączek człowiek widzi na straganach czy w witrynach sklepów. Jest sporo antykwariatów, jak i zwykłych klamociarni. Ceny są sanmarcowe i iż tak to określę, nieco mniej weneckie, wiadomo im bliżej turystycznego centrum tym wszystko droższe. Przy turystycznych atrakcjach najwięcej też chińszczyzny, w takich miejscach wszystko jest nastawione na tzw. masowego jednodniowego turystę. Im dalej od turystycznego zgiełku, tym ciekawsze rzeczy można w takich sklepikach znaleźć. Mła szczególnie zwracała uwagę na przedmioty z wizerunkiem najpiękniejszego lwa na świecie, lwa świętego Marka. Mam od zawsze wielką słabość do skrzydlatego lwa, rodem z wizji Ezechiela i Apokalipsy świętego Marka. W Wenecji ten uskrzydlony lew często przedstawiany jest z księgą, iż niby taki mądry, albo z mieczem, iż niby taki sprawiedliwy. Mła pisze niby, bo kot to kot, znamy takie mundrości i sprawiedliwości w kocim wykonie. Lewków mła nie kupiła, choć dwa razy było już blisko. Osobną kategorią sklepów są te z maskami karnawałowymi ale o maskach mła już wcześniej pisała. Wenecja sprawiła na mła wrażenie zagłębia torebkowego, Mamelon kwiczała ze szczęścia, bowiem jest torebkoholiczką.
Sklepy z tkaninami z kolei urzekły mła. Najsampierw lniarnia z tkaninami z wzorami wytkanymi i nadrukowanymi a potem mła trafiła na sklep famiglia Bevilacqua. To się nazywa Tessitura Luigi Bevilacqua, sklep firmy tekstylnej założonej Wenecji w 1875 roku, jako spółka, pierwotnie działającej w sestiere Castello, na Fondamenti San Lorenzo. Główną działalnością firmy jest produkcja aksamitów, lampasów, adamaszków i satyn na krosnach z XVIII wieku, nabytych w XIX wieku od fabryki tekstyliów L. Bistort. Famiglia Bevilacqua radzi sobie z tym parkiem maszynowym bardzo dobrze, co nie dziwi, zważywszy na to iż zaangażowania rodziny Bevilacqua w produkcję tkanin jedwabnych sięga roku 1499. Teraz mła Wam napisze czym jest soprarizzi. To aksamit, powstający poprzez przeplatanie jedwabiu złotymi lub srebrnymi nićmi. Taki aksamit z wypukłymi zdobieniami na złotym, srebrnym albo satynowym tle. Tego typu tkaniny ponoć wynaleziono w Bizancjum i stamtąd via XI wieczna Grecja dotarły one do Wenecji. Tradycja wiąże to z wizytą w Wenecji cesarza Henryka IV, tego, który musiał leźć koło murów Canossy w worku pokutnym, cesarz tak zachwycił się złoto - jedwabną szatą doży, wykonaną przez Greka, iż Wenecjanie zauważyli możliwość zrobienia biznesu. W Wenecji ciągły handel ze Wschodem, z którego przywożono jedwabie, kamienie szlachetne, metale szlachetne i wyrafinowane artefakty a także bogactwo zamożniejszych klas, które stwarzało wysoki popyt na towary luksusowe, dały impuls do narodzin i rozwoju klasy wykwalifikowanych rzemieślników zajmujących się jedwabiem, którzy opanowali mistrzowsko techniki tworzenia ekskluzywnych tkanin. Wenecja bardzo dbała o swój tekstylny przemysł, ustawa z 1366 roku już wprost zakazała importu tkanin ze złota, żeby rozwijać weneckie warsztaty. W 1370 roku wydano dekret, zgodnie z którym żaden zwyczajny wyrobnik nie mógł nauczyć się sztuki tkackiej ani wytwarzać płótna, aksamitu i złotego sukna, to miała być sztuka sprzężona z technologią. Wenecja sprawowała ścisłą kontrolę nad doskonałością i jakością swoich tkanin. Aby móc praktykować arte della seta ( czyli być członkiem cechu jedwabników ), rzemieślnicy musieli zdać egzaminy, które potwierdzały zarówno ich umiejętność obsługi krosna, jak i umiejętności tkania aksamitu. Pod koniec XIV wieku inne państwa włoskie odmałpiły i również produkowały ten rodzaj szlachetnej tkaniny z jedwabiu i metalowych nici, np.: Księstwo Mediolanu oraz republiki Genui, Florencji i Lukki. W XIV wieku weneckie tkactwo osiągnęło wysoki poziom a w XVII wieku cieszyło się już taką renomą iż eksportowano tego typu tkaniny na Zachód i na Wschód, gdzie popyt na luksus był wysoki. W 1711 roku, obok kościoła San Stae w Wenecji, wybudowano scuola sztuki obróbki metali szlachetnych. Sztuka przetwarzania złota lub srebra na nici do tkania szlachetnych tkanin i haftu stanowiła niezłe źródło dochodu w sestriere di Santa Croce.



Oczywiście mła nie mogła też przejść obojętnie koło sklepów biżuterią, sorry, jestem sroką. Oczywiście utonęłam w weneckościach, w maschera i moretti. Zacznę moretto di Venezia. Jak się narodziła ta biżuteria nikt nie wie. Prawdopodobnie jakiś utalentowany rzemieślnik postanowił wykorzystać renesansową modę na egzotykę, przydać strojom bogatych Wenecjan trochę chwały "morysków" z Orlanda Szalonego, tych Ferraù, Rodomonte, Sacripante, szlachetnych muzułmańskich rycerzy pochodzących z Al - Andalus, arabskiej Hiszpanii, antagonistów Orlanda i Rinalda. Termin "moro" w renesansowej Italii oznaczał Maurów, czyli ogólnie grupę niegdyś zwaną Saracenami, Etiopczyków, Turków, Libijczyków, w praktyce wszystkich, którzy przybyli z Bliskiego Wschodu. Możemy choćby przypuszczać, iż jego pochodzenie pozostało starsze i wywodzi się z czasów Saladyna. Moretto di Venezia etnicznie jest Afrykaninem, nie jest na pewno niewolnikiem o czym świadczy wykonany z klejnotów strój ( tak w ogóle Wenecja formalnie zniosła niewolnictwo już w 876 roku za czasów doży Orso Parteciaco a z kronik Andrei Dandolo wiemy iż postanowienie to powtórzył doża Pietro Candiano w 960 roku ), jest wyznawcą islamu, o czym z kolei świadczy turban. są teorie, które wywodzą powstanie moretti od amuletów, mających chronić Wenecjan od kontaktu z saraceńskimi piratami. Być może miniaturowe popiersia moretti zainspirowały mistrza Willa do uczynienia jego otella Maurem, któż to wie? A może mistrz Will po prostu uważał iż nazwisko Moro, należące do weneckiego doży, którego czasem nazywa się z racji posiadania małżonki Da Lezze, nazywanej "Białym Demonem", prototypem postaci Otella, to za mało, by dramat dobrze się sprzedał i trzeba tu dodać trochę egzotyki? Nie wiadomo. Jednakże Otello i moretti nierozerwalnie związani są z Wenecją. Teraz o filigranie i słynnej obrączce ślubnej z Wenecji. Legenda głosi iż weneccy złotnicy stworzyli obrączkę zapewniającą wieczną miłość i wieczne szczęście. Ponoć niejaki Alvise Zorzi, złotnik, był szaleńczo zakochany w swojej narzeczonej Biancofiore Vendramin, ale sen z powiek spędzała mu wróżba wyczytana swego czasu z dłoni jego dziewczyny - "Bez względu na to, którego młodego mężczyznę poślubisz, nić waszego małżeństwa zostanie przecięta dokładnie po roku". Alvise postanowił zadziałać talizmanem. Pomyślał o Parkach, boginiach losu: Kloto, która przędła nić losu, Lachesi, która nawijała nić na wrzeciono i określała, jaką długość nici i w jakim kolorze powinien mieć człowiek ( biała nić wraz ze srebrnymi lub złotymi nićmi, najcenniejszym materiałem, była przeznaczona na szczęśliwe dni a czarna na dni trudne ), Atropo, która nieubłaganie przecinała nić losu i żywota. Złotnik związał wyłącznie druty ze złota i srebra, aby dni jego życia były po prostu szczęśliwe, i zadbał o to, aby każdy węzeł odpowiadał pragnieniom a Atropo oszukał tworząc obrączkę, która będąc okrągłą, z natury rzeczy nie ma ani początku, ani końca. Ponoć Atropo przyszła z nożycami ale nie wiedziała gdzie przeciąć i małżonkowie przeżyli wiele wspólnych lat. Jak się domyślacie weneckie obrączki cieszą się wzięciem.
Teraz troszki o biżuterii w której dużą rolę odgrywa inny wenecki produkt, szkło. Biżuteria z pastą szklaną, to jej rozwój zaowocował powstaniem biżuterii z motywem karnawałowych masek, która najprawdopodobniej narodziła się na
przełomie XVII i XVIII wieku ( oczywiście są tacy, którzy twierdzą iż znacznie wcześniej ), ale naprawdę popularna stała się w wieku
XVIII. Im bardziej rosła sława weneckiego karnawału, tym bardziej była
popularna. Co prawda emalia szklana to nieco insza bajka niż intaglio, ale chodzi o wykorzystywanie szkła jako pełnoprawnego tworzywa, nie imitacji, w biżuterii. Początki nie były karnawałowe, raczej gorzkie, jak początek miasta na lagunie. Tak naprawdę trzeba tutaj sięgnąć do czasów przed weneckich, do miasta Akwileja, w którym mieszkało sporo z tych ludzi, którzy w przyszłości zostali
Wenecjanami, z racji ucieczki przed najazdami Hunów Attyli. Sztuka intaglio, uprawiana w tym mieście,
wywodziła się z dalekich zakątków starożytnej Grecji . Początkowo
narodziła się jako metoda tworzenia pieczęci, odciskanych na wosku, ale
wkrótce znalazła zastosowanie również w jubilerstwie. Najsampierw rzeźbiono jedynie kamienie półszlachetne , ale szkło, pochodzące z handlu ze Wschodem, stało się bardzo dobrą alternatywą. Rzymska Akwileja była znanym ośrodkiem wyrobów kamei i intaglio, jakby odwrócenia kamei, jest to bowiem technika polegająca na drążeniu powierzchni. Akwilejczycy tworzyli swoje wyroby zarówno z kamieni półszlachetnych jak i szkła. Kiedy Wenecjanie stali się już Wenecjanami zassali francuskie osiągnięcia z dziedziny emalii szklanej i dzięki drążenia i grawerowania diamentowego, sublimuje rodzącą
się francuską modę na ozdoby, przy udziale szkła murańskiego stworzyli zupełnie nową jakość. Szczyt popularności biżuterii intaglio przypada na okres renesansu ale szał trwał jeszcze w wieku XVII, na troszkę przygasło na początku wieku XVIII, by pod jego koniec uderzyć ze zdwojoną siłą. Za czasów Grand Tour obowiązkowa pamiątka z Wenecji dla miłośników klasyki. Dodać do tego brochę z antycznym motywem wykonanym w weneckiej technice mikromozaiki i emaliowaną tabakierkę w kształcie zamaskowanej karnawałowo głowy i już był taki komplecik dla turystów. W epoce wiktoriańskiej do tego zestawu w chwale dołączyła filigranowa biżuteria. Mła uznała iż mogłaby w charakterze pamiątki bez wstrętu przygarnąć emaliowane kotki, widziane w galerii w getcie w Cannaregio. Przygarnąć a nie kupić, bo słowo galeria nie tylko w Wenecji oznacza cenę zaporową dla mła.
Weneckie szkło powstaje z mieszanki na bazie krzemionki, do której dodaje się sód, wapń i kolorowe pigmenty, a następnie topi
ją poprzez wypalanie w wielkim piecu w temperaturze 1300 stopni. Jej
związanie wymaga bardzo długiego czasu obróbki. Masę szklaną miesza się do
18 godzin, a następnie pozostawia do ostygnięcia w specjalnych piecach,
zwanych "tempre" , na cały dzień. Zapewnia to stopniowy powrót do tzw. temperatury pokojowej,
bez nagłego szoku termicznego, który mógłby spowodować eksplozję masy. To jest taki skrótowy przepis na pastę szklaną, rzecz jasna bez tych tajemnic, które szklarze z Murano do dziś zachowują. Sztuka tworzenia szkła wywodzi się ze starożytnego Egiptu, Rzymianie bardzo twórczo ją rozwinęli. Tak po prawdzie to wszystko szklane w Wenecji, biżuteria,
lustra i rzeźby szklane, są prapotomkami tego co wychodziło z rzymskich warsztatów. Piece szklarskie działały w Wenecji już w VIII wieku. W
dokumentach z XIII wieku zanotowano, iż Wenecja stała się znaczącym
producentem szkła, stanowiącym, - uwaga, największy przemysł w mieście. Wytwarzano już wówczas
bogatą kolekcję szklanych przedmiotów, od rzeźb po biżuterię. Szkło produkowane w Wenecji i na wyspie Murano jest ze sobą ściśle powiązane, bowiem już w 1291 roku wszystkie weneckie piece przeniesiono na wyspę, z
obawy przed pożarem i zniszczeniem drewnianych budynków Wenecji. Utalentowani rzemieślnicy, czy też raczej szklarze artyści z Murano, cieszyli się wieloma przywilejami, w tym
immunitetem przed ściganiem oraz długim letnim urlopem od pracy przy nieznośnie gorących piecach. Tworzyli społeczność w której słowa tajemnica zawodowa miały naprawdę istotne znaczenie. Wyobraźcie sobie iż córkom szklarzy pozwolono wychodzić za mąż za członków zamożnych weneckich rodzin, co znacznie poprawiło ich status społeczny, bo szklarze z Murano byli powinowatymi ludzi, którzy mieli wpływ na rząd Wenecji. Wszystko po to, by tajemnice wyrobu szkła nie wyszły poza lagunę. W Murano tworzono najbardziej
krystalicznie czyste szkło na świecie, często zdobione czystym złotem i
srebrem płatkowym, a także miedzianymi inkluzjami. Materia została opanowana w stopniu doskonałym. Doskonałość i przywileje związane z jej wytwarzaniem miały swoją cenę, szklarzom nie wolno było opuszczać
Murano i Wenecji, ani ujawniać sekretów swojego fachu. Opuszczenie laguny groziło
śmiercią lub odcięciem rąk. Wenecja umiała strzec tajemnic a jej wywiad uchodził za groźny i bardzo skuteczny. Giacomo Cassanova może nie miał licencji na zabijanie dla republiki ale informacji dostarczał niezłych i nie raz, nie dwa udało mu się zamieszać nie tylko w alkowie.
O szkle z Wenecji mła napisze Wam nieco więcej kiedy zrobi wpis o Murano i tamtejszym Muzeum Szkła, temat szeroki, zdjęć dużo, za dużo jak na ten wpis. Teraz mła napisze o obabrazkach i grafikach z Wenecji. Oczywiście można kupić tzw. widoczki, artystów w miejscach znanych w urody zawsze sporo, choć nie jest to jakieś zatrzęsienie. Mła przyuważyła iż raczej sztuka, czy też pseudo sztuka jak kto woli, nie jest sprzedawana na ulicy, w Wenecji taki handelek odbywa się raczej w galeriach i sklepikach. Jak znam życie i weneckie tradycje, to taki handelek jest zakazany. Jak pisałam, Wenecjanie ze względu na to jakim miastem jest Wenecja zawsze musieli być zamordystyczni i to wcale nie z lekka. Inaczej Wenecja by się po prostu nie uchowała, to miasto, które powstało na morzu wymagało i na pewno przez cały czas wymaga żelaznej dyscypliny, by utrzymać je na powierzchni. Z tym wiąże fakt braku tzw. pacykarzy. Myślę ja sobie iż to kto i czym handluje w Wenecji jest bardzo jasno określone i bardzo przestrzegane. Opowieść o romantycznej Wenecji, szalonym mieście karnawału, to mit. Na lagunie tym bardziej twardo stąpano po ziemi, im mniej jej pod tymi stopami było i mam wrażenie iż to się wcale nie zmieniło. Wenecjanie są tak dalecy od romantycznego wyobrażenia Włochów jak mła od zatańczenia partii Odetty/Odylli w "Jeziorze Łabędzim". Twardzi ludzie, bardziej ich historia przypomina historię lodzermenschów, niż opowiastki o podduszaniu z powodu niedającego się opanować uczucia. Gdyby Otello naprawdę żył w renesansowej Wenecji, to raczej otrułby skrycie Desdemonę z tak przyziemnego powodu, jak korzystniejszy mariaż na widoku. Ten przesłodki obraz miasta urodził się chyba w głowach XIX wiecznych pisarzy, qurcze, u nas choćby Deotyma wówczas pisała o "romansowym" mieście, mając na myśli Gdańsk z czasów jego największej drapieżności.
Galerie i galeryjki w Wenecji różne, jednakże miasto, stara się trzymać pewien poziom, choćby ze względu na renomę Biennale. Nie znaczy iż nie dostaniecie tzw. widoczków, które atakują we wszystkich turystycznych miastach świata. Jednakże te widoczki nie będą występowały tak masowo jak gdzieś indziej. Jak na tak niewielką powierzchnię ograniczonego morzem miasta, jest tu więcej dobrej sztuki na metr kwadratowy niż w takim Paryżu czy Rzymie. No nie mam tu na myśli tylko sztuki dawnej, z tą licząc to już by był totalny odjazd, bo Wenecja jest jednym wielkim muzeum i zarazem jednym wielkim dziełem sztuki, gdzie się nie pójdzie tam się człowiek potyka o twórczość artystyczną z najwyższej półki, za którą dyrekcje i rady nadzorcze muzeów o światowej renomie daliby się pokroić. W przeciwieństwie do wielu włoskich miast, Wenecja nie usnęła, nie śni tylko o przeszłości. Tu się tworzy i tu się twórczość przywozi, to jest żywe miasto. Nie tylko sztuki wizualne, nie tylko Festiwal Filmowy na Lido, opera, festiwale muzyczne - dzieje się. Oczywiście "to dzieje" się ma swoja cenę, do miasta lgną Bezosy i inne Kardashiany, ale to jest cena bycia Wenecją. Pocieszająco dodam iż mimo korzyści jakie Bezosy przynoszą miastu, wymiernych, bo to konkretny piniądz, większość Wenecjan nie jest zachwycona tą amerykańską reklamą miasta. Zdawa się iż nie ma w Wenecji specjalnej ochoty żeby stać się Las Vegas dla miliarderów. Wenecjanie wyobrażają sobie iż w Wenecji to może zamieszkać któś w typie Peggy Guggenheim, pieniądze tak, ekstrawagancja tak, kicz... no niekoniecznie. Latem tego roku miastowe ludzie kontestowały decyzję miasta Wenecji o zamknięciu miasta z powodu ślubu państwa Bezos. Uznano iż to nie jest marka dla Wenecji, mła po obejrzeniu państwa Bezosów w ślubnych kreacjach przyznawa - cóś jest na rzeczy z tą prezentacją. Mła załącza Wam tu zdjątka z dwóch galerii w mieście. Jedna skromna w Cannaregio, druga w Marco Polo z wystawą prac Igora Mitoraja, odjazdową biżuterią, oraz grafikami i obrazami Fernando Botero. Dobra, to by było na tyle, mła strasznie dużo napisała, następny wpis o Wenecji będzie jak na blogach podróżniczych - dużo fot, mało tekstu. Pełna dyscyplina a nie kilometrowe wpisy. Jak to mawiają w Wenecji - "Prima de parlar, tasi!" ( Zanim się odezwiesz, zamknij się! ) .













