Sens życia. Gdzie go szukać, kiedy kończy się Twoja życiowa misja

instytutsprawobywatelskich.pl 1 miesiąc temu

Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam się wcielać w postać czarodziejki, która ratuje świat przed złem. Jak łatwo i przyjemnie było być bohaterką swojej własnej wyobraźni! Wydaje się, iż z upływem lat oczarowałam sama siebie. Uwierzyłam we własne siły, nie biorąc pod uwagę ich ograniczoności. Zobaczyłam, za co świat mnie nagradza i żyłam zgodnie z jego rytmem, myśląc, iż to mój własny. Wybrałam sobie misję, a tą misją było pomaganie! Tak, ja ci, świecie, pomogę! Ba, Boże, choćby Tobie pomogę, bo sam możesz nie dać rady! Oto moja misja! Kto by nie chciał mieć misji w życiu? Masz misję, to jesteś gość!

Misja – kiedy piszę te słowa, to widzę i pozdrawiam moje koleżanki i kolegów z organizacji pozarządowych oraz wspólnot religijnych. Jestem jedną z Was. Przylgnęła do nas łatka „ludzi z misją” i choćby chętnie tę łatkę nosimy. Mieć misję oznacza przecież coś więcej niż zwyczajnie zarabiać na chleb. Mieć misję oznacza być człowiekiem, któremu zostało powierzone zadanie ratowania świata na jego konkretnym odcinku. Misję widać na transparentach ekologów, bilboardach kampanii społecznych czy subtelniej – na wpinkach członków Rotary Club. Misję widać w rozdawaniu zupy osobom w kryzysie bezdomności, odrabianiu lekcji z dzieciakami ze świetlic środowiskowych czy sprzątaniu lasu.

I uwaga – szczególnie dla tych, którzy trzymają już kamień w ręku, żeby we mnie rzucić obraźliwym komentarzem na socialach – to są wszystko bardzo dobre misje! Świat bez nich byłby gorszym miejscem. Dobrze, iż są ludzie, którzy chcą je podejmować. Gorzej – przede wszystkim dla nich samych – kiedy na tej misji oprą swoją tożsamość i zbudują o sobie następujące przekonanie: „Znaczę, bo pomagam”. Ja tak zrobiłam. Opowiem Wam zaraz, gdzie mnie to zaprowadziło.

Misja „pomaganie”

Misja „pomaganie” dostarcza mnóstwa gratyfikacji. Klaszczą ci wszyscy wokół – ci którym pomagasz, ci z którymi pomagasz i inni, którzy nie pomagają, ale traktują cię jak tego, co pomaga w ich imieniu. Generalnie – wszyscy są zadowoleni. Ty sam także. Czujesz się wyjątkowy, wybrany, jak superbohater. Jesteś w końcu misjonarzem! Dokładnie wiem, o czym piszę, bo sama na takich misjach byłam. Pomagałam, najpierw lokalnej społeczności, potem konkretnym organizacjom i ludziom. Działałam, byłam w ruchu, ludzie mnie potrzebowali, więc czułam się ważna. I silna – bo to ja pomagałam, więc sama pomocy nie potrzebowałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Przywiązałam się do takiej „pomagającej wersji siebie”. I ona była dobra przez długi czas. Działała, a skoro coś działa, to człowiek nie pyta, czemu działa. Po raz pierwszy zaczęłam pytać, kiedy zderzyłam się z historią znajomego, który zachorował na stwardnienie zanikowe boczne (SLA). Po raz drugi, jak dotychczasowy schemat pomagania się wykoleił, a ja rozczarowałam się sobą.

Puk, puk, tu rzeczywistość

Stwardnienie to brutalna i podstępna choroba. W przypadku Janka [imię zostało zmienione – przyp. red.] zaczęło się niewinnie. Jego chód spowolnił, zaczął być nieporadny i potykać się dosłownie o własne nogi. Diagnozowanie trwało długie miesiące, aż wreszcie zapadł wyrok: SLA. Im więcej czasu upływało, tym mniej mógł. Mniej chodzić, mniej poruszać głową, mniej mówić, w końcu mniej przełykać i mniej oddychać. Wszystkiego było coraz mniej, a jednak człowieka zostało tyle samo. A może choćby jego człowieczeństwo miało szanse pokazać się w tym najgłębszym wymiarze – z perspektywy Miłości przykutej do łóżka. Rozmowy o życiu, jakie wtedy prowadziliśmy, zostały w sercu do dziś. Dokładnie pamiętam, jak pewnego razu zapytałam:

– Janek, co wiesz teraz o życiu?
– Że za dużo pracowałem… – odpowiedział.

Do głowy zaczęło mi stukać pytanie: „A co ja bym znaczyła, gdybym nie mogła działać?”. Wtedy jednak nie byłam gotowa zmierzyć się z odpowiedzią na nie. Chyba podświadomie czułam, iż by mnie zaprowadziła tam, gdzie wcale iść nie chciałam – do pytania: „Kim jestem bez tego? Kim jestem, kiedy nie mogę pomagać?”.

Moja sytuacja życiowa absolutnie nie sprzyjała temu, żeby szukać odpowiedzi. Opiekowałam się wtedy chorą na raka dziewczyną, która potrzebowała mojego czasu, obecności, energii. Byłam na misji, a tam nie ma czasu w kontakt ze słabością – działasz, bo tego wymagają okoliczności. Bywasz zmęczony? Czasem niewyobrażalnie, ale jest adrenalina, ona pozwala organizmowi wykrzesać tyle energii, ile potrzeba. To nic, iż później oddasz z nawiązką. Ważne, iż teraz możesz działać!

Misja się skończyła, kiedy skończyła się choroba. Zostałam zwolniona z obowiązku, mogłam wracać do domu. I właśnie wtedy zrozumiałam, iż mój dom jest na misjach. Że adekwatnie nie mam gdzie wracać. Nie tylko z dnia na dzień straciłam główną życiową rolę, ale okazało się, iż jestem bezdomna. Byłam jak żołnierz, któremu skończyła się wojna i został zwolniony ze służby. Problem polegał na tym, iż nie znałam życia poza wojowaniem.

Idź do oryginalnego materiału