Samotny po stracie

polregion.pl 2 tygodni temu

WIDOWIEC

Marek zakochał się w Ewie jeszcze w szkole podstawowej. Niewysoka, delikatna, z mnóstwem rudych piegów na nosie. Taką ją zobaczył po raz pierwszy i już wtedy, w piątej klasie, przepadł za nią bez pamięci.

Ewa była od niego młodsza o trzy lata. Zawsze uczyła się na szóstki, była skromna i nieśmiała. A Marek z każdym rokiem przywiązywał się do niej coraz bardziej. Zerkał na nią na przerwach, gdy skakała na skakance ze swoimi koleżankami na szkolnym podwórku. Lekka jak barwny motyl.

Gdy wrócił z wojska, tego samego dnia przyszedł do Ewy z bukietem kwiatów, by prosić o jej rękę.

Ojciec Ewy był surowym, poważnym mężczyzną. Długo rozmawiał z Markiem w osobnej izbie, a potem, z uśmiechem na twarzy, podał mu dłoń Ewy.

Wesele było huczne. Zjechali choćby najdalsi krewni. Młodym winszowano przez trzy dni. Oczy Ewy lśniły ze szczęścia, a Marek był niezwykle dumny. Uważał, iż dostał najlepszą pannę w całej wsi.

Dwa lata później, z pomocą rodziców, Marek postawił dom. Ewa fruwała z euforii na trzy miesiące przed narodzinami pierwszego dziecka mogli wprowadzić się do własnego domu.

Urodziła się dziewczynka, nazwali ją Zosia, na cześć babci Ewy. Dziewczynka była zdrowa i silna, ale dla Ewy poród okazał się prawdziwą próbą.

Przez cały rok po urodzeniu córki Ewa była blada i jakby pozbawiona sił. Marek woził ją po lekarzach, a ci tylko wzruszali ramionami i powtarzali jedno organizm potrzebuje czasu, by dojść do siebie.

Gdy Zosia skończyła półtora roku, Ewa dowiedziała się, iż znów jest w ciąży. Lekarze radzili jej przerwać ciążę. Mówili, iż organizm jest zbyt słaby, może nie donosić. A jeżeli nawet, to może nie przeżyć porodu.

Marek namawiał Ewę, by posłuchała lekarzy, ale ona była nieugięta.

Nie zabiję swojego dziecka! Ono nie jest winne, iż chciało przyjść na świat. Będzie, co ma być mówiła Ewa. Wszystko w rękach Boga!

Ostatni miesiąc ciąży Ewa spędziła w szpitalu. W domu tęskniła mała córeczka, a Marka rozpierała troska. Sercem czuł, iż zbliża się nieszczęście.

I jego serce go nie oszukało. Ewa nie przeżyła porodu, po prostu stanęło jej serce. Ale na świat zdążyły przyjść dwie cudowne bliźniaczki.

Marek pogrążył się w nieutulonym smutku. Na pogrzebie, stojąc nad grobem, patrzył na czarną bryłę ziemi pustym, nieprzytomnym wzrokiem. A przed jego oczami przewijało się całe życie z Ewą, szczęśliwe dni, jej uśmiech. A w uszach, jak ogłuszający dzwon, rozbrzmiewał jej radosny śmiech. Gdy trumnę opuszczano do grobu, Marek padł na kolana i zawył jak ranne zwierzę.

Jak? Jak ja bez ciebie teraz? Co mam robić? Po co mam dalej żyć? Łzy spływały mu po policzkach, a w duszy rozrywała się pustka. Tam, gdzie było serce, teraz była czarna dziura.

A po pogrzebie zaczął pić. Mocno, bez opamiętania, na umór. Pił, by o niej nie myśleć, by nie słyszeć w głowie jej głosu.

Rodzice Ewy zabrali dziewczynki do siebie. Uważali, iż Marek prawdopodobnie nie podźwignie się z żałoby i nie będzie w stanie być dla nich dobrym ojcem.

Czterdziestego dnia po śmierci Ewy Marek, znów upiwszy się nieprzytomnie, zasnął w sieni. I śni mu się sen. Wchodzi do domu Ewa, w białej sukience, z włosami rozpuszczonymi na ramiona, w których promienie wschodzącego słońca igrają jak złote loczki. Podeszła do niego, pogłaskała go po głowie i tak czule, tak słodko powiedziała, jak dawniej:

Marku, kochanie, co ty wyrabiasz? Nie wstyd ci? Zmrużyła swoje zielone oczy i pogroziła paluszkiem. Dziewczynki zupełnie nie widzą ojca, tęsknią. Ty, Marku, jesteś im potrzebny, tak jak ja byłam potrzebna tobie. jeżeli mnie kochasz, nie porzucaj naszych córeczek, ale kochaj je tak, jak mnie kochałeś.

Marek obudził się, jakby nigdy nie był pijany, a przez okno przebijały się promienie słońca, ogrzewając mu policzek. Gdy tylko wzeszło, poszedł do domu rodziców Ewy, ogolony, w wyprasowanej koszuli. A sam poważny, bardzo poważny, z taką mądrością w spojrzeniu, jakby postarzał się od razu o pięćdziesiąt lat. W milczeniu ucałował rękę matki Ewy, swojej teściowej, mocno uściskał ojca, zabrał dziewczynki i wrócił do swojego domu.

Od tamtej pory żyli we czworo. Starał się być dla dziewczynek i ojcem, i matką. Nauczył się gotować obiady, prać, cerować. A warkocze zaplatał lepiej niż niejedna matka.

W szkole wszystkie dziewczynki były chwalone, uczyły się zawsze dobrze, były posłuszne i uważne. A gdy ktoś je skrzywdził, Marek jak jastrząb rzucał się na ich obronę.

Sąsiedzi często pytali Marka, dlaczego się nie ożeni po raz drugi. W końcu to jeszcze młody, przystojny mężczyzna. I zdrowia Bóg mu nie poskąpił. A on patrzył zdziwiony i odpowiadał, iż już jest żonaty.

No spójrzcie, mam w domu już trzy panny, a ja mam im jeszcze jedną przyprowadzić? Nie, z czterema sobie nie poradzę

Tak właśnie, żartami i dowcipami, nieprzespanymi nocami, niedojedzonymi kęsami i ciężką pracą, wychował Marek swoje trzy córki piękne jak róże. A gdy dziewczynki były już w liceum, sąsiadka zaczęła go odwiedzać. To suszone grzyby przyniesie, to śledzia solonego. I tak i siak zaloty stroiła. Widział, iż nie odpuści. A nie chciał jej urazić. Pewnego wieczoru zaprosił ją do siebie i mówi:

Którą z moich córek najbardziej lubisz?

A ona na to:

A córki mi do nic

Idź do oryginalnego materiału