Wychowywałam syna sama, miałam nadzieję na jego wsparcie, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.
Poświęciłam życie mojemu synowi, wychowywałam go samotnie, rezygnując ze wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. ale zamiast wdzięczności i pomocy otrzymałam obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie brzemieniem, a teraz stoję przed bolesnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.
Nazywam się Barbara Kowalska, mieszkam w małym miasteczku na północy Polski. Mój syn, Bartosz, był w dzieciństwie prawdziwym darem losu. Grzeczny, dobry, posłuszny – nie sprawiał żadnych problemów. Jako samotna matka pracowałam na dwa etaty, by zapewnić mu godne życie. Marzyłam, iż kiedy dorośnie, stanie się moją podporą, będzie pomagał, tak jak ja pomagałam jemu. ale te marzenia rozpadły się jak domek z kart, gdy Bartosz dorósł.
Po szkole odmówił dalszej nauki. „Mamo, studia to nie dla mnie” – oświadczył i poszedł do wojska. Liczyłam, iż służba go ogarnie, iż wróci z chęcią budowania przyszłości. Ale po powrocie tylko mnie rozczarował. Nauka? „Nie chce mi się”. Praca? „Tylko jeżeli będzie łatwa”. Jego wymagania były nierealne: dobra pensja, kilka wysiłku, zero obowiązków. Zatrudnił się w magazynie, ale po miesiącu rzucił, mówiąc, iż „to nie jego”. Pół roku siedział w domu, nie robiąc nic. Ja go karmiłam, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko z mojej skromnej emerytury, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem.
I wtedy Bartosz przyprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastoletnią dziewczynę, która nigdzie nie pracowała i nie zamierzała. Jej pewność siebie była zdumiewająca: zachowywała się, jakby cały świat leżał u jej stóp, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje małe mieszkanie, i tak ciasne, zamieniło się w pole bitwy. Próbowałam z nimi rozmawiać, wskazywać na bałagan, na ich bezczynność, ale każda moja uwaga spotykała się ze złością. „Mamo, damy sobie radę!” – opryskiwał się Bartosz. Kinga przytakiwała, przewracając oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.
Pewnego dnia straciłam cierpliwość. „Róbcie, co chcecie, ale nie u mnie! – wybuchnęłam. – Nie mogę was oboje utrzymywać za moją emeryturę! Samo ledwo starcza, a wy siedzicie mi na karku!” Mój głos drżał z bólu i gniewu. Postawiłam ultimatum: do końca miesiąca mają się spakować i wyprowadzić. Bartosz patrzył na mnie z urazą, Kinga prychnęła, ale żadne nie zaprotestowało. ale głęboko w środku czuję lęk: a jeżeli nie wyjdą? Jak mam postąpić z własnym synem?
Rozdzieram się między miłością do Bartosza a poczuciem sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego wszystkiego sobie odmawiałam. Ale teraz on o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego lenistwo, jego wybór równie nieodpowiedzialnej żony – wszystko to jak policzek. Kinga tylko pogarsza sytuację: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakbym była zobowiązana ją utrzymywać. Widzę, jak moje życie ucieka, kiedy ciągnę ich dwoje, i to rozrywa mi serce.
Co mam zrobić? Wyrzucić ich – to znaczy stracić syna na zawsze. Pozwolić zostać – to znaczu zatracić siebie do reszty. Codziennie patrzę na Bartosza i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę tylko obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić krok.