*Dziennik osobisty*
Samotna kobieta z bagażem
Wychowywałam syna sama. Mąż ode mnie odszedł ponad dziesięć lat temu. Przez cały ten czas „uczciwie” płacił alimenty — w jego mniemaniu był kryształowy wobec prawa i sumienia. Tak przynajmniej twierdził.
Zabrał swoje rzeczy i samochód, zostawiając mnie z niespłaconą hipoteką i synem. Przez te wszystkie lata ani razu nie zobaczył się z nim, nie zadzwonił z życzeniami, nie przysłał prezentu.
— Pewnie już niejedną naiwnicę uszczęśliwił, tak jak ciebie. Będzie uciekał od odpowiedzialności, aż mu siły opuszczą. I dobrze by było. Mówiłam, żebyś nie brała kredytu. Nie posłuchałaś. Teraz całe życie na to zapracujesz — wzdychała moja mama. Choć to właśnie ona z ojcem namawiali mnie na tę hipotekę i wpisanie mieszkania na moje nazwisko.
Tak więc żyłam od wypłaty do wypłaty, pracując na dwóch etatach i wychowując Leszka. Na szczęście syn nie sprawiał większych problemów.
Po drugiej pracy, zmęczona do granic możliwości, wchodziłam do sklepu i wlokłam się do domu, marząc tylko o tym, żeby pozbyć się ciężkiej torby, zdjąć buty, usiąść i zamknąć oczy. Czułam się jak koń roboczy — takie w parku wożą dzieci, żeby zarobić na paszę. Zaplata im się grzywy w warkoczyki, nakłada błyszące ozdoby, przykrywa kolorową derką. Idą powoli, z opuszczonym łbem, niosąc na grzbiecie kolejne uradowane dziecko. Mniej więcej tak się czI tak szłam przez życie w kółko: praca–sklep–dom, aż pewnego dnia zrobiłam ten pierwszy krok w stronę własnego szczęścia.