Sala, która wciąż czeka

newsempire24.com 21 godzin temu

Zał, w którym wciąż czekają

Spóźniłem się na swój pociąg podmiejski. Nie dlatego, iż mnie coś zatrzymało – po prostu się zagapiłem. Głupio, irytująco, a szczerze mówiąc, wręcz dojmująco bezradnie. Stałem na opustoszałym peronie stacji Południe, paląc pierwszy raz od lat – otwarcie, jakbym już nie miał nic do stracenia – i patrzyłem, jak w ciemność oddalają się czerwone światła końca składu. Palilem łapczywie, jakby w tym dymie można było odnaleźć sens, którego od dawna już nie było. A potem nagle zrozumiałem: nie ma już dokąd się spieszyć. Tam, gdzie miałem jechać, nic się nie zmieni. A do domu… do domu nie chciałem wracać. Tam była tylko pustka. Tam wszystko, co sam kiedyś zostawiłem.

Włóczyłem się wzdłuż peronu, jakby licząc, iż znajdę inną drogę, inną szansę, inny zakręt. Ale oprócz mokrego asfaltu, mętnych kałuż i własnego odbicia w nich, nie było nic. Deszcz dopiero zaczynał padać – drobny, zimny, niemal niezauważalny. Weszłem do poczekalni – starej, przewiewnej, z pękniętym sufitem, zapachem rdzy, wilgoci i czasu, które tu utknęło.

Kalendarz mówił, iż to wiosna, ale w poczekalni wciąż śmierdziało zimą. Zużyte kaloryfery bardziej skrzypiały niż grzały, pod ławkami zbierał się brud, a od ścian ciągnęło chłodem. Przy oknie siedziała kobieta koło czterdziestki z chłopcem, może ośmiolatkiem. Jadł zimne pierogi z plastikowego pudełka, skupiony, jakby wykonywał zadanie. Miał na sobie szkolną marynarkę, a na kolanach starannie złożony płaszcz. Przy nogach – wytarta torba. Żuł z namysłem, marszcząc czoło – pewnie pierogi stwardniały na kamień. Kobieta wpatrywała się w okno, jakby przez nie. Miała podkrążone oczy, dłonie splecione na kolanach, jak u kogoś, kto trzyma się ostatkiem sił. Palce drżały. Jakby coś w środku miało pęknąć.

Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby nie jej głos:

— Rozumiesz, iż on nie wróci?

Zdanie wypowiedziane głucho, jakby zdzierała je z duszy paznokciami. Jakby wypluwała kamień. Chłopiec nie zareagował. Tylko skinął głową i jadł dalej. Tak, jakby słyszał to już wcześniej. Tak, jakby w tych słowach nie było nic nowego.

Zrobiło mi się wstyd. Nie za nich – za siebie. Że podsłuchałem. Że też kogoś nie doczekałem, iż odszedłem. Zapragnąłem wyjść z powrotem w deszcz, przemarznąć, oczyścić się do kości, zapomnieć. Zerwałem się, podszedłem do drzwi, i wtedy usłyszałem:

— Nie gniewaj się na niego. Po prostu nie potrafił. Jest słaby.

Na słowo „słaby” jej głos zadrżał, jakby właśnie teraz, mówiąc to na głos, zrozumiała – ostatecznie. Chłopiec mocniej ścisnął widelec. Kostki mu zbielały. Milczał.

Nie wysNie wyszedłem, bo nagle poczułem, iż ten zimny, opuszczony dworzec to jedyne miejsce, gdzie wciąż można jeszcze czegoś się doczekać.

Idź do oryginalnego materiału