Sala, gdzie wciąż czekają

polregion.pl 1 tydzień temu

Hala, w której wciąż czekają

Spóźniłem się na swój pociąg. Nie dlatego, iż się gdzieś zatrzymałem – po prostu zawahałem się. Głupio, denerwująco i, szczerze mówiąc, aż boleśnie bezsilnie. Stałem na opustoszałym peronie stacji Południe, paląc po raz pierwszy od wielu lat – otwarcie, jakbym nie miał już nic do stracenia – i patrzyłem, jak w ciemność oddalają się czerwone światła końca składu. Paląc łapczywie, jakby w tym dymie mógł ukrywać się sens, którego brakowało mi od dawna. A potem nagle zrozumiałem: już nigdzie się nie śpieszę. Tam, gdzie miałem jechać, nic się nie zmieni. A do domu… do domu nie chciałem wracać. Tam była tylko pustka. Tam wszystko, co sam kiedyś zostawiłem.

Powłóczyłem się wzdłuż peronu, jakbym szukał innej drogi, drugiej szansy, nowego zwrotu. Ale oprócz mokrego asfaltu, mętnych kałuż i własnego odbicia w nich, nie było nic. Deszcz dopiero zaczynał padać – drobny, zimny, ledwo zauważalny. Wszedłem do hali dworcowej – starej, przewiewnej, z pęknięciami na suficie, zapachem rdzy, wilgoci i czasu, które tu się zatrzymało.

Wiosna była tylko w kalendarzu – w hali wciąż czuć było zimę. Stare grzejniki skrzypiały bardziej, niż grzały, pod ławkami zbierał się brud, a od ścian ciągnęło chłodem. Przy oknie siedziała kobieta koło czterdziestki z chłopcem, pewnie ośmioletnim. Jadł zimne pierogi z plastikowego pudełka, starannie, jakby wykonywał zadanie. Miał na sobie szkolną marynarkę, a na kolanach starannie złożone palto. U nóg – wytarty plecak. Gryzł skupiony, marszcząc się – pierogi musiały stwardnieć na kamień. Kobieta patrzyła przez okno, jakby na coś poza nim. Miała sińce pod oczami, ręce splecione na kolanach, jak ktoś, kto trzyma się ostatkiem sił. Palce wibrowały. Jakby za chwilę coś w niej pęknie.

Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby nie jej głos:
— Rozumiesz, iż on nie wróci?

Słowa wypowiedziane stłumionym szeptem, jakby wydzierała je z duszy paznokciami. Jakby wypluwała kamień. Chłopiec nie zareagował. Tylko skinął głową i dalej jadł. Jakby słyszał to nie po raz pierwszy. Jakby w tych słowach nie było już nic nowego.

Zrobiło mi się wstyd. Nie za nich – za siebie. Że podsłuchałem. Że ja też kogoś zostawiłem, iż uciekłem. Chciałem wyjść z powrotem na deszcz, przemarznąć do kości, oczyścić się, zapomnieć. Wstałem, podszedłem do drzwi, gdy nagle usłyszałem:
— Nie gniewaj się na niego. Po prostu nie dał rady. Był słaby.

Na słowie „słaby” jej głos zadrżał, jakby dopiero teraz, mówiąc to na głos, zrozumiała to ostatecznie. Chłopiec mocniej ścisnął widelec. Kostki palców zrobiły się białe. Milczał.

Nie wyszedłem. Z jakiegoś powodu wróciłem, usiadłem bliżej nich. Nie żeby się wtrącać – po prostu nie wiedziałem, gdzie indziej być. Ta cisza między nimi – miała w sobie więcej prawdy niż jakikolwiek krzyk. Kobieta spojrzała na mnie. Szybko, bez gniewu. Po prostu wzrok kogoś, kto jest zmęczony.
— Przepraszam, — powiedziałem. — Mój pociąg odjechał trochę wcześniej.

Skinęła głową. Jej twarz była nieruchoma, jakby wykuta z kamienia. A chłopiec nagle spojrzał na mnie i zapytał:
— A pana kto zostawił?

Pytanie było proste, jakby nie wymagało odpowiedzi. Albo wymagało – właśnie teraz, właśnie tutaj.
— Ja sam, — odparłem. — Ja sam odszedłem.

Skinął głową. Jakby zrozumiał. I dodał:
— A teraz dokąd?
— Nie wiem, — wzruszyłem ramionami. — Na razie tu. A potem – zobaczymy.

Kobieta wstała. Ostrożnie, jakby nogi miała z waty.
— Chodź, Mikołaj. Mamy autobus za dwadzieścia minut.

Chłopiec w milczeniu zamknął pudełko, zapiął plecak. Wyszli. Nie obejrzeli się. Tylko drzwi za nimi zamknęły się cicho – i już. Rozpłynęli się. A ja zostałem. Sam. W tej hali, gdzie czas jakby stanął w miejscu, gdzie w powietrzu unosił się zapach czyjegoś życia.

Patrzyłem na ławkę. Leżała tam chusteczka. Zmięta, porzucona. Podniosłem ją, wyrzuciłem. Jakbym razem z nią pozbywał się czegoś, od czego dawno powinienem był odejść.

Siedziałem tak przez pół godziny. W milczeniu. A potem wszedł starszy mężczyzna. Niski, w wytartej kurtce, z teczką pod pachą. Pachniał mentolową maścią i apteką. Usiadł obok. Nic nie powiedział. Tak po prostu siedzieliśmy. Dziesięć minut.

A potem odezwał się:
— Przychodzę tu codziennie. Przywykłem. Z żoną spotykaliśmy się tu wcześniej. Ona… — urwał, westchnął. — No, teraz jest tam, gdzie jest. A ja i tak przychodzę. Głupio, pewnie. Ale inaczej nie umiem.

Skinąłem głową.
— Miał pan miłość?
— Miałem. Głupią.
— Miłość nie bywa głupia. Bywa tylko nie w porę, — powiedział. I nie dodał już ani słowa.

Wyszedł, zostawiając za sobą mokre ślady na podłodze. A ja wyruszyłem za nim. Deszcz prawie ustał. Krople leniwie spadały na asfalt. Nad torami unosiła się lekka mgiełka, jakby stacja oddychała.

Spojrzałem za nim – jak odchodził, powoli, jakby się rozpływał w powietrzu. Mały, kruchy, jak figurka, którą może zdmuchnąć wiatr. I nagle zrozumiałem – chcę wrócić do domu. Nie do mieszkania. Do siebie. Do tego miejsca, gdzie wciąż jest światło. Tam, gdzie na ciebie czekają, choćby jeżeli odszedłeś.

Podszedłem do kasy i kupiłem bilet.

Pociąg przyjechał punktualnie. Dokładnie. Jakby dziś los postanowił się nie spóźniać. I wszedłem do wagonu – bez pośpiechu, jakbym w końcu, po długim czasie, znalazł adekwatny kierunek.

Idź do oryginalnego materiału