Rzym zachwyca, nie może być inaczej. Wieczne Miasto to jeden wielki zabytek. Podobno wszędzie, gdzie wbije się łopatę, trafi się na jakieś archeologiczne znalezisko. Na każdej ulicy, na każdym rogu, ba… choćby poza miastem odkryć można pozostałości po wielkim imperium, czy też zabytki, pamiętające nieco nowsze czasy. Do tego Watykan, czyli państwo w państwie oraz słynna lokalna kuchnia i mamy przepis na udane włoskie wakacje. Jednak idylliczną atmosferę i dobre humory mogą popsuć naciągacze, których nie brakuje w tym mieście, i nie mam tu na myśli sprzedawców wszelakich wycieczek czy biletów typu “omiń kolejkę”. W tym przypadku wiadomo, czym handlują i wiadomo, żeby z ich usług raczej nie korzystać, bo można się naciąć. Wystarczy pokiwać przecząco głową, wypowiedzieć głośne “no, thank you” lub po prostu udać, iż już się w danym miejscu było i jest spokój. Mam tu natomiast na myśli osoby, które udają, iż Ci coś dają za darmo lub pomagają, a potem wyciągają rękę po zapłatę. Sztuczki starte jak świat, powszechnie znane, a jednak w takim mieście, jak Rzym, czujność może zostać uśpiona i wówczas, nie wiedząc jak, damy się omamić. Poniżej trzy autentyczne sytuacje, które przytrafiły mi się podczas ostatniej podróży do Rzymu. Oczywiście kto nie zna słynnego sloganu, iż przecież to, co chcą nam wcisnąć jest za darmo. Wszystko na początku jest, ale potem wychodzi kant. Na tę frazę uczuliła mnie moja podróż do Maroka, gdzie pewien osobnik przez dwa dni usilnie próbował ubić interes na przyjaźni i darmowych usługach. O tym przeczytacie w tym wpisie. Oczywiście nie tylko tam takie rzeczy mają miejsce, stary numer jak świat, a jednak można dać się nabrać. Wieczorny Rzym, spacer uliczkami, centrum, starówka… po wizycie przy fontannie di Trevi, idziemy dalej, podziwiając ulicznych artystów. Jestem w towarzystwie męża. Zaciekawia nas pewna pani, śpiewająca arie na ulicy, głos ma piękny, wiecie, na żywo robi wrażenie… aż tu ni stąd ni zowąd podchodzi do nas mężczyzna z naręczem kwiatów. No dobra, widzi parę, więc to jego target. Uśmieszek, gadka, skąd jesteśmy, co tu robimy… i od razu wciska mi trzy kwiatki do ręki. Mówi stanowczo NIE, nie ma mowy. A on, iż to za darmo… don’t worry, it’s for free. Michał zerka na róże, potem na mnie i kręci głową… żadnych kwiatków nie będzie. Pan jest z Pakistanu i w międzyczasie uzyskał już informację, iż jesteśmy po ślubie i zaczyna prawić komplementy… nie, nie mi, mojemu mężowi… iż mam szczęście, bo on taki przystojny, bo jest dżentelmenem (po czym poznał, nie mam pojęcia:)), ochy i achy pod jego adresem. Stoję z głupim uśmieszkiem i choćby nie komentuje… pewnie chce urobić męża, bo żona sama sobie kwiatków przecież nie kupi. No chyba, iż Michał wpadł mu po prostu w oko, nie wiem. Widzi jednak, iż opór jest, więc próbuje kolejnej sztuczki. Wyciąga z torby kolorowe nitki, które mają robić za bransoletkę i rzuca się na mój nadgarstek. Protestuję, o jak bardzo protestuję… i znowu pada: don’t worry, it’s for free. Konsternacja, bo może w takim w Rzymie jednak jest inaczej… może głupio tak nie przyjąć, jak pan usilnie nalega. Sznurek ląduje na moim i Michała nadgarstku. Aż wreszcie po kolejnej tzw. gadce z ust owego pada wychodzi cała prawda, pan równie bez krępacji rzuca: do you have something for me? Aha! Ale niby co, pytam? Coś, no przecież dał róże i bransoletki. Ale przecież były za darmo? Ale przecież możecie coś dać? Widzę, iż Michał mięknie, widzę, iż nie rady… mówi, iż nie ma drobnych, na co nasz “przyjaciel”, iż on wyda resztę, nie ma problemu. Ostatecznie za róże dostaje 3 EUR, co ostentacyjnie komentuje… it is nothing. Voila! I proszę bardzo, wytrawna podróżniczka dała się wkręcić. Po incydencie z kwiatkami kontynuujemy nasz spacer po starym mieście. Jedna z głównych ulic starówki, mnóstwo restauracji, trochę tłoczno… z naprzeciwka zmierzają w naszą stronę panowie ubrani w rzymskie stroje. Wiadomo, od razu zwracają uwagę. Uśmiecham się do Michała, uśmiecham do nich… o jakiż to błąd! Jeden z nich dopada do mnie i zaczyna wyrywać mi kwiatki, coś tam po włosku rzucając. Zostajemy otoczeni przez… Rzymian, tak coś w ten deseń. Bronię się, mówię, iż nie… iż to moje, nie oddam, w ogóle co to za maniery… wyrywanie kwiatków kobiecie. Po czym drugi, rzuca, iż to żart, no żartują sobie, ot co. Zostaję pozbawiona róż, a na mojej głowie ląduje wieniec z liści laurowych i nagle ten pierwszy klęka przede mną z kwiatkami i zaczyna wyśpiewywać jakieś pieśni na całe gardło, jedyne, co rozumiem, to: viva Polonia! Tak, już wiedzą, skąd jesteśmy. Poruszenie, zamieszanie wokół… a ja? No cóż, śmieję się tylko, będąc lekko zażenowana tą szopką… no popili sobie panowie, chcą się dobrze bawić, niech im będzie. Michał oczywiście wyciąga telefon i pstryka kilka zdjęć, co oni oczywiście wyłapują i również i jego pchają do kółeczka, wyrywając telefon, by zrobić nam wspólne romantyczne zdjęcie. No kupa śmiechu, goście się bawią, ale już coś mnie rusza… I owszem! Po skończonym pokazie, pada żądanie zapłaty. Robimy głupie miny… ale za co? No za show, za zdjęcia! Przecież to ich praca, a my jesteśmy na wakacjach. Ale przecież my o to nie prosiliśmy, to oni nas obstąpili, wręcz zaatakowali. Ależ skąd! Przecież mamy fajne fotki, to ich praca… mówimy, iż nie, iż nie ma mowy. Robi się nieprzyjemnie. Twardo obstajemy przy swoim. W końcu kolega rzuca łamanym angielskim, iż w takim razie, mamy skasować zdjęcia. Patrzymy na siebie, no nie ma problemu… Michał wyciąga telefon i usuwa wszystko. A z ust tego najbardziej natarczywego mężczyzny pada “Fuck you!”. Jakoś tak ciśnienie mi się na usta: Viva Italia! Pójść na dworzec, podejść do maszyny, nacisnąć odpowiednie guziczki, wrzucić pieniążki lub włożyć kartę i gotowe. Akurat włoski system w tej kwestii jest mało skomplikowany, choć jak dla mnie, za dużo klikania, ale pomińmy tę kwestię. Wersja angielska dostępna, więc tym bardziej łatwiej. Wpadamy zatem na dworzec, Michał jak zawsze w pierwszym szeregu, już jest przy maszynie i zonk… nie wie, dokąd jedziemy, standard. Rozgląda się, czekam na mnie i w tym momencie podchodzi do niego jakaś kobieta, wygląda na kogoś z obsługi dworca. Widzę, iż pani już przejęła kontrolę nad biletomatem i czeka na komendę. Podchodzę, i pani i Michał pytają, dokąd to my się dziś wybieramy. Pada nazwa i pani od razu rzuca się na ekran i na przyciski, z prędkością światła wstukuje, co trzeba, potwierdza, wskazuje numer peronu… ooo jak miło. Na koniec przy płaceniu wykonuje dość dziwne ruchy, jakby używała jakichś magicznych mocy, by płatność przeszła. Kilkukrotnie przesuwa placem, po pasku, pokazującym postęp drukowania biletów, tak jak by bez tego tajemniczego ruchu maszyna nie wiedziała, co ma zrobić. No czary jakieś! Bilety wypadają, reszta też. Zabieramy, co nasze i pięknie dziękujemy pani. Domyślacie się pewnie, iż czary te za darmo się nie zadziały. Kobiety podnosi ręce i gestykulując, próbuje nam przekazać, iż coś jej się należy za taki super service. Michał na mnie, ja nie niego… o nie! Tego już za dużo. Kręcę kategorycznie głową, tym razem nie ma mowy. Powiem Wam, iż tego kompletnie się nie spodziewałam. Zdarzyło mi się już parę razy, iż obsługa w czymś pomogła, choć wtedy po prostu maszyna z biletami nie działała. Nie musiałam wówczas szukać nikogo, sami zauważyli, iż mam problem i podeszli. Dlatego też myślałam, iż i tym razem jest to zwykła pomoc, no może nadmierna troska o turystę w Rzymie. Ale jak mówi stare polskie porzekadło: nie ma nic za darmo.