Współzawodnicy z dzieciństwa: historia pewnej Nadziei
Andrzej wyszedł na ganek rodzinnego domu, wciągnął w nozdrza ciepłe wieczorne powietrze wsi i przysiadł na starej ławce, która zaskrzypiała pod nim tak samo, jak za dawnych lat. Po chwili do domu powolnym krokiem podszedł Krzysiek. Był to ten sam przyjaciel, z którym Andrzej dorastał ramię w ramię, ale wiele lat temu coś między nimi pękło…
— No i jak tam życie? — zapytał Krzysiek, klepiąc Andrzeja po ramieniu po męsku.
— Jakoś leci — skinął głową tamten. — Pracuję, mieszkanie w mieście kupiłem.
— Nieźle — przyznał z uznaniem Krzysiek. — Zawsze byłeś bystry. Nie tak jak ja…
— Daj spokój! — zaśmiał się Andrzej. — Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najładniejszy dom w całej wsi. Podobno sąsiedzi biorą z ciebie przykład.
— Tobie też nieźle — mieszkanie to nie byle co. Kupiłeś, ja wybudowałem — różnica niewielka.
Roześmiali się. I tak, jakby z przyzwyczajenia, poszli do domu Krzyśka. Wyciągnęli chleb, jaja, kiełbasę. Postawili butelkę bimbru. Wypili po kieliszku, obaj się skrzywili — nie piją często.
Nagle Krzysiek rzucił:
— Słuchaj… A Nadzia… Wiesz?
Andrzej zastygł:
— Co?
— Za mąż wyszła. Za jednego… Z sąsiedniej wsi. Teraz u nas w szkole uczy.
— Nadzia? — powtórzył Andrzej, a w piersi coś mu się ścisnęło. — Nie wiedziałem…
— Ja też nie od razu uwierzyłem. Myślałem, iż minie… Ale trzy dni zleciałem na kombajnie — i nic. Rozumiesz?
Nalał znów. Wypili, potem siedzieli w ciszy, wpatrując się każdy w swoją filiżankę herbaty.
Nagle obaj podnieśli wzrok i wybuchnęli śmiechem — tak samo głośno, jak w dzieciństwie. Do łez, do czkawki.
— No i masz — otarł oczy Krzysiek. — Tyle lat przez nią… A tu tak się potoczyło.
— Ano — przytaknął Andrzej. — Turniej sobie urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrwalszy, kto głośniejszy. A ona — hop, i zniknęła w siną dal z kimś innym.
— Mądra była — niespodziewanie oznajmił Krzysiek. — Wybrała po swojemu. A my się tak starali…
— No właśnie — zamyślił się Andrzej. — Ale, prawdę mówiąc, nie na próżno. Ty dom postawiłeś, ja szpitalnym oddziałem kieruję. Oboje coś w życiu osiągnęliśmy.
— Właśnie o to chodzi! — ożywił się Krzysiek. — Po dwudziestkę stuknęliśmy. Życie dopiero się zaczyna!
— A pamiętasz, iż to ty pierwszy zacząłeś? — przypomniał Andrzej.
— Może i tak. Ale ty podkręcałeś. Cwaniak jeden.
— Więc i ja byłem niemądrzejszy. Obaj byliśmy — uśmiechnął się Andrzej.
— A pamiętasz, jak po szkole siedziała na ławce i patrzyła na nas obu tak samo? Ani tobie, ani mnie — nikomu.
Zamilkli znów. Wspominali.
Z Krzyśkiem Andrzej znał się od kołyski — urodzili się niemal tego samego dnia. Rosły razem, dom przy domu. Razem się bawili, w jednej szkole uczyli, w jednej ławce siedzieli. Do dziewiątej klasy byli nierozłączni.
Aż w klasie pojawiła się Nadzia.
Jakby wyrosła nagle w ciągu jednego lata. Z rozwrzeszczanej dziewczyny na rowerze stała się smukłą dziewczyną z długim, jasnym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Krzysiek ciągnął do mechaniki, grzebał przy ojcowskim traktorze. Andrzej — do książek i zwierząt. Jeden szedł w pole, drugi do laboratorium.
A Nadzia patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce gubiło rytm.
Po szkole Andrzej wyjechał studiować do miasta, a Krzyśka wzięli do brygady. Nadzia zaczęła zaoczne i krążyła między nimi. Przekazywała wieści: kto więcej zarobił, kto dostał podwyższone stypendium. ale z żadnym nie związała się na dobre.
Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Stali się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek postawił dom, kupił pierwszą we wsi furę. Andrzej został lekarzem, obronił pracę. Ale mimo tego — obaj byli kawalerami. Obaj — wciąż samotni. Wciąż z tą samą pamięcią o tamtej dziewczynie z warkoczem.
I teraz siedzą w kuchni, zmęczeni, z oczami przyciemnionymi przez czas — i śmieją się. Gorzko, a zarazem jasno.
— A może i dobrze, iż wyszła za mąż — odezwał się w końcu Andrzej. — Naprawdę. Może on ją naprawdę kocha.
— Może… — cicho odparł Krzysiek. — Oby. Bo inaczej… Na marne wszystko.
Zamilkli. Wtem Krzysiek walnął w stół:
— Wiesz co? A może urządzimy małą fetę. Za nią. Za nas. Za to, iż życie idzie dalej.
— No — uśmiechnął się Andrzej. — Za to, iż wciąż tu jesteśmy. I nie jesteśmy wrogami.
Krzysiek nalał po ostatnim.
— Za Nadzię.
— Za Nadzię.
Szkło zadźwięczało. A za oknem wieczór przechodził w noc. Nad starą ławką pochylały się dwa cienie — już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwóch, których los raz złączył i już nie rozdzielił.
A Nadzia… Cóż, niech będzie szczęśliwa. Zasłużyła sobie.