Tuż przed wyjazdem zaopatrzyłem się w egzemplarz powieści „Drakula”, która dzieje się m.in. w Transylwanii.
Książka Brama Stokera towarzyszyła mi podczas piątego wypadu do Rumunii. Już kilka lat temu odkryłem, iż leżący w samym sercu Karpat region to jeden z najpiękniejszych zakątków Europy i warto poświęcić mu więcej uwagi. Tym razem zainspirował mnie hrabia Dracula, jego kraina i miejsca pobytu. Niczym Jonathan Harker: „nie trafiłem na żadną mapę, ani zapis podające dokładne umiejscowienie zamku Draculi”, ale trafiłem do zamku Bran mimo, iż ten ma tyle wspólnego z Draculą co ja z lotami w kosmos. Jednak zamek Bran stał się naszym celem.
Dziennik Sebastiana
(pisany po powrocie, inspirowany powieścią Brama Stokera „Drakula”)
29 kwietnia, Kluż Napoka. – Wyjechałem z Wrocławia o godzinie 5.00 rano i w okolicach południa dotarłem do węgierskiego Tokaju. Podczas krótkiego spaceru główną ulicą zaobserwowałem, iż to nader urokliwe miejsce głównie za sprawą specyficznych, żółtych trunków, przez miejscowych rozróżnianych jako szamorodni i aszú. Przezornie trzymałem się blisko centrum, gdyż bliżej miałem do zaparkowanego auta. Kiedy przenosiłem kolejne butelki przetworzonych owoców winogron szczepu furmint okazało się to niezwykle istotne.
Po ponad godzinie ruszyłem dalej przekraczając rzekę Tiszę łączącą się tu z Bodrogiem. Tym samym opuściłem tokajski region winiarski.
Późnym popołudniem przybyliśmy do Kluż. Zatrzymałem się w hotelu Vila Europa, który zdaniem miłej recepcjonistki, miał być położony piętnaści minut od centrum. W rzeczywistości było to dobre pół godziny marszu. Na obiad, a dokładniej kolację niestety nie zjadłem smakowitego kurczaka z papryką gdyż brakowało go w menu. Moja mizerna znajomość rumuńskiego okazała się tu bardzo przydatna; pozwoliła mi na zamówienie piwa i hamburgera z frytkami. Inni mieli więcej szczęścia, bo wylosowali gulasz.
Przez nieznośne łóżko i niewygodną poduszkę spałem nie najlepiej. Nic mi się nie śniło. W nocy opróżniłem pół butelki wody. Pragnienie, nie było winą zjedzonego hamburgera z frytkami, a raczej wypitym przed snem wykwintnym wyrobem z Tokaju. Obudził mnie warkot suszarki do włosów moich dziewczyn.
Na śniadanie zjadłem dwa jajka sadzone i popiłem kawą. Wyruszyłem krótko po dziewiątej.
Cały boży dzień przemierzaliśmy nieśpiesznie tę krainą zwana Transylwanią zaglądając m.in. do pobliskiego kanionu Turzii. Jego poszarpane brzegi i pionowe ściany wynoszące się ponad strumieniami czynią go niezwykle pięknym. Niemało trzeba było wody i wartkiego nurtu, aby nadać mu takiego wyglądu. Okalające go strzeliste, strome szczyty dochodzą do 250 metrów wysokości. Zdarza się często, iż dwa brzegi strumienia łączą się dzięki chybotliwych mostków czyniąc przyjazną ścieżkę jeszcze bardziej atrakcyjną. To idealne miejsce na krótki trekking. Nie spotkałem Słowaków.
Ruszyliśmy dalej i niedługo naszym oczom ukazał się pokaźnych rozmiarów zamek. To stojący na szczycie stromego wzgórza Razsnov – zamek chłopski. Miejsce służące okolicznym mieszkańcom jako schronienie podczas najazdów tatarskich i tureckich.
Kolejnym naszym celem po drodze do zamku Bran były miasteczka z charakterystycznymi dla Siedmiogrodu kościołami obronnymi. Jakby żywcem wyjęte ze starych mszałów.
„Tu pan nie chodzić, tu psy zbyt dzikie”.
Obejście kościołów wzdłuż ich murów, wiązało się z częstym ryzykiem spotkania z nieprzyjaznymi, groźnymi psami o ostrych jak brzytwach kłach. Taka przygoda spotkała mnie w Viscri. To tu, podczas poszukiwania lepszej miejscówki pod interesujące ujęcie, rzuciły się na mnie te strzegące swoich włości stworzenia. Z zawziętością próbowały mnie pokąsać. Jednak gdy zobaczyły w moich rękach kij, podkuliły ogony chowając się za dziurawym płotem właściciela.
W mijanych po drodze do zamku Brian wsiach szukałem opisywanych przez Stokera ludzi. I tak: sporadycznie spotykałem Cyganów. Zupełnie niewidoczni byli Słowacy. Łatwo bym ich poznał gdyż Stoker opisuje ich jako tych „o dzikszym od pozostałych wyglądzie” oraz mających „długie, czarne włosy i sumiaste wąsiska”. Zresztą, coś mi się wydaje, iż Stoker w opisach mylił czasami Słowaków z Węgrami o których nie wspomina niemal w ogóle mimo, iż akcja rozgrywa się w Siedmiogrodzie.
Nie spotkałem też kobiet, które „wyglądały bardzo ładnie, przynajmniej z daleka”. Rozbawiło mnie stwierdzenie „przynajmniej”.
Nie spotkałem też Czechów, bo i skąd mieliby się tu wziąć?
Spotkałem za to dużo niemieckich nazwisk, imion i napisów na starych cmentarzach. Nic dziwnego gdyż byłem w krainie Sasów Siedmiogrodzkich.
Czasem na mej drodze stanął zwykły, chłopski wóz na pompowanych kołach (współczesny leiterwagon) zaprzęgnięty w ładnego konia, powożony przez lokaleskiego woźnicę, który śpieszył za własnymi sprawami. Wszystko to sprawiało, iż z każdym pokonanym kilometrem kraina zwana Transylwanią nabierała jeszcze większego uroku i aury tajemniczości podsycanej XIX wieczną opowieścią o Draculi.
W międzyczasie otrzymałem wiadomość na WhatsAppa:
Drogi przyjacielu,
Dużo nerwów miałem dzisiaj z Twoją rezerwacją złożoną przez booking.com. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego. Temperaturę w pokoju ustawiłem automatycznie z aplikacji w telefonie na 21 stopni. jeżeli spodoba Ci się w Bran możesz zostać dłużej. Czekamy na Ciebie, nie martw się!
Twój Przyjaciel
Mateo
Cały dzień walczyliśmy z coraz to gorszym systemem rezerwacji booking.com. Mam wrażenie, iż wymyka się on spod kontroli operatora. Proste rzeczy urastają do rangi tych których nie sposób załatwić bez chatbotów i zapobiegliwych printscrenów (już kolejny raz printscrean uratował mi rezerwację na moją korzyść). Tym razem w booking.com tak pokręcili temat, iż ani właściciel Mateo ani my nie byliśmy pewni rezerwacji. Po licznych, kradnących nam czas rozmowach, mejlach, infoliniach temat zakończył się skutecznym rozwiązaniem i przeprosinami od operatora (dopiero trzecia osoba załatwiła temat).
Do hotelu dotarliśmy już po zmroku. Przed posesją, niedaleko zamku Bran, którego jeszcze nie widzieliśmy, czekał na nas właściciel.
– Witam pana, w moim domu. Proszę wejść; ziąb straszny, a pan musi posilić się i odpocząć. – Z tymi słowami chwycił mój bagaż i wniósł go do środka, nim zdążyłem zareagować. Zaoponowałem, ale odpowiedział tylko:
– Jest pan moim gościem. Jest późno, sam zadbam o pańską wygodę!
Spojrzałem na niego, on mi kogoś przypominał. Miał ostre rysy i wąski, orli nos o niespotykanie łukowatych nozdrzach. Jego uszy były szpiczaste, a dłonie białe i delikatne. Gdy pokonywaliśmy kręte schody, jego kroków nie było słychać na kamiennej posadzce. Tuż przed, jak się niedługo okazało moim pokojem, w wiszącym na korytarzu lustrze nie widziałem jego odbicia…
– Dobrej nocy – rzekł Mateo odstawiając moje bagaże. – Mam nadzieję, iż znajdzie pan tu wszystko czego będzie potrzebować.
Usiadłem na wygodnym łóżku. Na szafce obok położyłem czosnek i krucyfiks. Nie pamiętam jak zasnąłem. Zmęczenie dniem i Tokaj z przyjaciółmi zrobiły swoje. Rano obudziło mnie pianie koguta i … dźwięk suszarki do włosów moich dziewczyn. Profilaktycznie, już podczas porannego golenia zerknąłem uważnie na szyję. Była gładka, niczym nienaruszona. Po śniadaniu klucz zostawiłem w drzwiach i opuściłem hotel. Nie spotkałem właściciela. Ale za to wieczorem, kiedy słońce był już dobrze za horyzontem dostałem smsa:
Drogi przyjacielu,
Mam nadzieję, iż odwiedzisz mnie jeszcze kiedyś, albo przynajmniej podeślesz kilku znajomych.
Twój Przyjaciel Mateo.
I jeszcze kilka miejsc związanych z opisami występującymi w książce: