Rudy pęd miłości
Tosia klęczała między grządkami, wyrywając chwasty, gdy usłyszała głos za furtką. Otarła pot z czoła, wyprostowała plecy i wyszła na podwórze. Przy bramie stała nieznajoma kobieta, wyglądająca na dobrze po czterdziestce.
— Tosiu, dzień dobry. Muszę z tobą porozmawiać — zaczęła stanowczo.
— Dzień dobry… Wchodź, skoro przyszłaś — odparła sucho Tosia i wpuściła ją do środka.
W kuchni, czekając aż zagotuje się woda, Tosia przyglądała się gościowi ukradkiem. Zmęczona twarz, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek ta kobieta chciała powiedzieć, na pewno nie była to zwykła pogawędka.
— Nazywam się Krystyna. Nie znamy się, ale wiele o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój nieżyjący mąż miał syna. Chłopiec ma trzy lata. Na imię mu Szymon.
Tosia zastygła, wpatrując się w gościa w milczeniu. Kobieta wydawała się zbyt stara, by być matką takiego dziecka.
— Nie mój — zrozumiała jej spojrzenie. — U mojej sąsiadki, Justyny. Twój Jarek do niej zaglądał… No i tak wyszło. Malec rudy, piegowaty — żywy portret twojego męża. choćby badań nie trzeba. Tylko że… Justyna zmarła. Zaniedbała zapalenie płuc, nie doczekała. Chłopak został sierotą.
Tosia milczała, ściskając kubek w dłoniach.
— Justyna nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. jeżeli nikt go nie przygarnie, trafi do domu dziecka. A ty — żona Jacka, macie dwie córki. To nie obcy. Brat twoich dziewczynek.
— A co mnie to obchodzi? Mam swoje dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie cudze dziecko? I to jeszcze po tym wszystkim? — głos Toni zadrżał. — Sami go wychowujcie, skoro tacy dobrzy.
— Moja sprawa powiedzieć. Twoja — zdecydować. Chłopak spokojny, serdeczny… Jest w szpitalu. Szykują dokumenty. Czas mija… — Krystyna wstała i wyszła.
Tosia została w kuchni. Herbata ostygła, a w głowie wracały dawne lata.
Jacka poznała po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi dowcipami. Pobrali się rok później, babcia zostawiła im dom. Urodziła się Kinga, potem Ola. Pieniędzy zawsze brakowało, ale dawali radę. A potem Jacek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Tosia harowała, myślała o rozwodzie. A on — zginął, pijany, pod kołami samochodu.
Płakały wszystkie. choćby Ola, zupełna malutka. A teraz okazuje się, iż Jacek miał syna…
W tej chwili do domu wpadła Kinga.
— Mamo, dlaczego taka smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…
Tosia w milczeniu postawiła na stół talerz z gotowanymi ziemniakami i parówkami.
— A wiesz, iż masz brata?
— Co? Jaki brat? — Kinga zastygła.
— Syn waszego ojca. Trzy lata. Matka umarła. Chłopca wysyłają do domu dziecka. Ot, tak.
— Znasz go? Matkę?
— Nie. Podobno Justyna, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.
Następnego dnia Kinga podeszła do Toni w kuchni.
— Mamo, byliśmy z Olą w szpitalu. Widziałyśmy Szymona. On… jest do nas podobny, mamo. Pucołowaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamy…
— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchnęła Tosia. — Ja robię co mogę, wy się uczycie, ledwo wiążemy koniec z końcem, a wy mi jeszcze dziecko? Jak sobie to wyobrażasz?
— Mamo, sama zawsze mówiłaś — dzieci nie są winne. To nie jest ktoś obcy, to nasz. Rodzony. On nie winien, iż ojciec go spłodził!
— Nie mamy pieniędzy! — krzyknęła Tosia. — Olę trzeba uczyć, ty masz iść na studia, a ja mam jeszcze jeden głodny ryj w domu?
— jeżeli załatwimy opiekę, dostaniemy zasiłek. Mamo, jesteś kobietą… po prostu na niego spojrzy. Tylko spojrzy.
Tosia uległa trzeciego dnia. Pojechała do szpitala. Przy dyżurce stała pielęgniarka.
— Chłopiec Szymon… Trzy lata. Podobno do domu dziecka…
— A pani mu kto?
— Żona jego ojca. Nieżyjącego… chcę tylko zobaczyć, popatrzeć…
— Wczoraj były dziewczynki. Pani córki, jak rozumiem. Teraz ciągle płacze. No, niech pani idzie.
Tosia otworzyła drzwi. I zastygła. W łóżeczku siedział rudy chłopiec. Dokładnie jak Jacek. Błękitne oczy, kędzierzawe włosy.
— Ciociu… — szepnął. — A gdzie moja mama?
— Mamy nie ma, Szymku…
Załkał. Tosia podeszła, wzięła go na ręce. Głaskała po główce, czując, jak coś w niej pęka.
— Zabierz mnie… Chcę jeść… Chcę do domu…
Następnego dnia Tosia zebrała dokumenty. Wyszła wcześniej z pracy, podpisała zgodę na opiekę. Złożyła wniosek.
Minęło piętnaście lat.
— Mamo, nie martw się. Obiecuję, wszystko będzie dobrze. Słuchać będę dowódcy, pisać będę. Rok to nic, zleci. Potem zatrudnię się w warsztacie u wujka Lecha, wiesz, ja z samochodami to jak ryba w wodzie.
— Mój złoty mechanik… — Tosia pogładziła rude kędziory, które nigdy nie ułożyły się w porządną fryzurę.
Przed nią stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Jej syn.
Tosia przytuliła go mocno. W piersi ściskało — oto wyrosło.
— I pamiętaj, Szymku… Nie bój się żyć sercem. Jak ja kiedyś. Życie to nie zawsze kalkulacja.
Chłopiec, który przyszedł z bólem, stał się sensem. Miłość, która przeszła przez zdradę, nie słabnie. Staje się czystsza.