„Rozwiedźmy się” — powiedział mąż, a ja tylko się uśmiechnęłam

przytulnosc.pl 15 godzin temu

— Czy jesteś gotów własnymi rękami zniszczyć naszą rodzinę… tylko dlatego, iż nie mogę ci dać dziecka?

Na twarzy ukochanego męża niewyraźny wyraz. Tylko lekko zmarszczone brwi zdradzają dzikie wzruszenie. I pulsująca żyłka na szyi.

Oślepiająca propozycja odbiera zdolność do zdrowego myślenia.

„Rozwiedźmy się”.

Garderoba gwałtownie wysycha, a ja sięgam po szklankę wody. Zwyczajna rodzinna kolacja. Nic nie zapowiadało…

— To będzie najlepsza decyzja dla nas. Rodzina musi być rodziną — rzuca mąż. Rani bezdusznym tonem głosu, dokucza brutalnością słów. — Kiedy wszystkim jest dobrze. A nie jak… — surowo połyka końcówkę zdania. — Maria. Nam się nie udaje. Rozstajmy się, aby każdy z nas mógł dalej urządzić swoje życie. Przynajmniej będzie uczciwie.

„Będzie uczciwie…”, „będzie uczciwie…” — rozbrzmiewa w głowie jak niepokojące młoty.

Siedem lat małżeństwa. Trzy nieudane procedury EKO. Mnóstwo hormonów, nerwów i niespełnionych nadziei. Po to, aby usłyszeć od męża przerażające słowa.

„Rozwiedźmy się”.

Odsuwam talerz, wstając z miejsca.

Odwracam się. Nie chcę, żeby mąż widział, jak bardzo mnie to boli.

Jak czuje się kobieta, która nie jest w stanie dać mężowi tego, co z łatwością może dać każda inna? Jak to jest być niepełnowartościową?

Powieki smutnie opadają, łzy spływają, parząc jak wrząca woda.

Gdyby powiedział, iż się ochłodził… gdyby powiedział, iż spotkał inną… Każda opcja byłaby lepsza niż to, co usłyszałam.

— Rozumiem, iż teraz jestem dla ciebie potworem i łajdą. Ale po rozwodzie każdy z nas będzie mógł uporządkować swoje życie. Bez oszustwa. Oboje możemy być szczęśliwi. Po prostu z kimś innym.

Potrzebuję nikogo oprócz niego. Przez wszystkie siedem lat małżeństwa byłam głęboko przekonana, iż mogę być szczęśliwa tylko z nim. O czym on mówi? Jakie inne życie?

Skurcz przejmuje gardło. Robię krok wstecz, nie zdając sobie sprawy, iż mąż podszedł do mnie bardzo blisko.

Zaskoczeni zderzamy się, a ja tracę równowagę. Męskie dłonie pozostawiają martwy popiół w miejscu dotknięcia. Pośpiesznie otrzepuję z siebie jego ręce. Które jeszcze niedawno dawały rozkosz i zachwyt.

Nie chcę! Nie chcę, nie mogę! Tylko nie jego troskliwe dotknięcia!

Jak on może tak po prostu zniszczyć wszystko, co budowaliśmy przez lata? Moje problemy nie są dla niego niczym niespodziewanym. Walczyliśmy razem. Zawsze mnie wspierał, przejmował się. Był oparciem. Dlaczego on tak? Dlaczego? Czy można po prostu złamać… wyrzucić kogoś, kogo tak bardzo potrzebujesz? Czy to w ogóle możliwe?

Najwyraźniej tak.

— Załóżmy, iż nie mogę urodzić. Ale teraz są różne możliwości. Tak, nie działały dotąd. Ale jeżeli to twój główny kryterium… nie rozumiem, dlaczego teraz? Dlaczego nie kilka lat temu?

— Kilka lat temu wydawało mi się, iż wszystko jest do pokonania. A teraz wydaje się, iż uczciwiej jest się rozstać.

— jeżeli medycyna nie działa, to… — potykam się, zauważając, jak jego oczy ciemnieją. — Są inne opcje… Dzieci, które potrzebują rodziny i kochających rodziców, na przykład.

— Mario, nie jestem na to gotów. Przepraszam. To prawda.

Oszołomienie nie mija. Nie rozumiem, o czym teraz rozmawiać.

— Może jest coś jeszcze? Inna kobieta? Powiedz, jak jest. Przyjmę to. Nie będę komplikować ci życia. Nie będę też rzucać przekleństwami.

Przytulam się do siebie. Zimno. W środku zimno i nieprzyjemnie.

— Mario, — zbliża się do mnie, razem ze mną patrzy w okno. Ale na zewnątrz jest ciemno i oboje głupio patrzymy na efektowną, dostojną parę w odbiciu szkła. Mąż jest wyższy ode mnie, choćby gdy mam na sobie szpilki, a teraz jeszcze bardziej. Szeroki w barkach, szczupły. Piękny. Uwielbiam jego zadbaną brodę. Kiedyś, gdy mnie całował, celowo lekko drapał. „Aby wszyscy wiedzieli, iż jesteś moja”. Więcej tego już od niego nigdy nie usłyszę…

Nie będę trzymać. Chce być wolny — niech. W końcu wolność to jedyne, co mogę mu dać. To, czego naprawdę potrzebuje. Niech więc zabierze. Na szczęście…

Oddech wymaga niewiarygodnych wysiłków. Jakbym się dusiła. Od uczuć do niego. Od emocji. Od świadomości, iż już mu nie należę.

Jak bezdomna kundelka, którą ukochani właściciele wyrzucili na ulicę.

Nasze spojrzenia w odbiciu się krzyżują, odskakuję z zaskoczenia. Od tej głębi jego kpiącego spojrzenia, której już nie mogę zmierzyć.

Decyduję się na ostatni krok. Po powrocie „nas” będzie już niemożliwe.

— jeżeli nie masz nic przeciwko… prześpij gdzieś. Potrzebuję czasu i samotności, żeby spakować rzeczy.

— Mario, nie gonię cię nigdzie… To jest twój dom.

Ale nie słyszę.

„Rozwiedźmy się” — bez przerwy powtarza się w głowie.

Odwracam się, czując na sobie badzący wzrok.

Twardo patrzę w jego czarne oczy, szczerze mając nadzieję, iż kiedyś znowu odetchnę bez goryczy, iż kiedyś uda mi się wypalić z serca imię… tego… człowieka.

— Rozwiedźmy się, Marcin — posmak goryczy własnych słów zatruwa, wchłaniając się w krew. — Rozwiedźmy się.

— Ścinaj! — z metalicznym tonem rzucam do siostry, oglądając swoje odbicie w lustrze. Końcówki jasnych, rozpuszczonych włosów prawie do pasa nie są mi widoczne.

— I nie pomyślę! — podnosi głos. Oprę ręce o boki.

— Ścinaj, mówią ci! Jestem klientką — co chcę, to zamawiam! — emocje gęstnieją i dzwonią w głowie.

— W takim razie, bardzo szanowna klientko, ręce w nogi i idź do innego salonu. Tam przynajmniej na łyso! A ja do twoich włosów choćby nie podejdę! Do widzenia! — mruga wzrokiem. Patrzymy na siebie jak zatwardziali wrogowie.

Ira to zdolny mistrz, ale rodzinne tarcia i koleżeńskość często nam przeszkadzają. Jak teraz.

— No dobrze. Ira. Potrzebuję ściąć do ramion. Rozumiesz?

— No, weź topór, ściń. A ja co? Zobacz. Musi jej… — zamyka jakieś buteleczki, przekłada grzebienie… Odwraca się z urazą.

W tym momencie jestem na nią tak wściekła, iż niedługo twarz będzie czerwona!

— O-obre-za-ai… — warczę przez zęby. Szczerze mówiąc, swoje włosy, oprócz siostry, nikomu nie ufam. Już dokładnie pięć lat.

— Aha, szasz! Rozbiegła się. Najpierw wyrównuję jej kolor, tonuję, pomagam jej rozpuścić włosy, a teraz do ramion, widzisz, trzeba. Poradzisz sobie! — rzuca się z oburzonym szeptem. W oczach płonie oburzenie.

— Ira. Naprawdę trzeba!

— Szukaj innego mistrza. Ja się odmawiam.

— Dobrze — zgadzam się głośno w całym salonie. Natychmiast staję na nogach. Kontynuuję dalej. — Ktoś może mi obciąć włosy za podwójną cenę?

Długo się nad tym zastanawiałam, ale w końcu tu jestem. I dość jasno wyobrażam sobie, czego chcę. Potrzebuję radykalnych zmian. Na początek najlżejszych i bezbolesnych.

— Dożywotnia sprawa — podsumowuje siostra. — Nikt tu cię nie weźmie: kolejka.

Ja, ściskając wargi, wracam z powrotem do fotela.

— I w ogóle — kontynuuje, lekko usprawiedliwiając się — Marcin na pewno wyrwie mi ręce z korzeni, jeżeli się dotknę twoich włosów. Co ty?! Życzenia śmierci?!

— Marcinowi teraz wszystko jedno — mówię cicho, ale stanowczo. — On dla mnie już nikogo. Rozumiesz?

Z rąk siostry wypada coś nieporęcznego i z metalicznym grzechotem leci na podłogę.

— O czym ty? — pochyla się Ira, na twarzy ma przerażenie. Pyta jak najcichiej, żeby inni nie słyszeli.

Jej twarz przy moim ramieniu, spotykamy się spojrzeniami w lustrze.

— Rozwodzimy się — szepczę jej do ucha, czując, jak znów ogarnia mnie rozczarowanie i panika. Kropla po kropli. Z Marcinem byłam razem, ile pamiętam. A teraz bez niego nie czuję się.

Siostrzyczka jest kompletnie w szoku. Żuchwa jej odchodzi, w oczach dzika konsternacja.

— Jak?! Dlaczego? On cię zdradził?! — nieopanowanie, ale równie cicho.

— Nie pasowaliśmy charakterami. Jaka różnica? Po prostu potrzebuję małego resetu, wstrząsu i zmian. Pomóż, Iri.

Siostra zamyśla się, patrzy na mnie, stoi za mną. Zbiera włosy, przeczesuje przez pięść. Rozpuszcza je na plecach. Marszczy brwi. Przeczesuje grzywkę jasnymi pasmami. I wszystko to z przerażająco zagubionym wyrazem twarzy. Rozmyśla.

— Pomalujemy się, odświeżymy kolor. Obetnę dziesięć centymetrów… No Maria… — woła rozpaczliwie. — Przemyśl to jeszcze raz? Dziś nie będziemy radykalne.

Z rozczarowanymi oczami patrzę na siostrzyczkę.

— Ira. A ja mam jutro sąd.

Muszę wyglądać na pewną siebie, mimo wewnętrznego zamętu i uczucia złamania.

— Przyjechać wieczorem? — ostrożnie pyta.

— Zróbmy to na bieżąco. Zadzwonimy.

Na chwilę obecną nie chcę niczego mieszać z wieczorną samotnością.

— A po co przez sąd? Dzielicie majątek?

Ja, dosłownie, nie wiem, co tutaj powiedzieć…

***

Płynne stukot obcasów rozbrzmiewa w głowie, zagłuszając skromny szelest spódnicy. Każdy krok pokonuję z trudem. W środku drży, oddech rwie się na każdym wydechu.

Teraz. Już teraz rozpocznie się posiedzenie. I z drżeniem w kolanach powoli i z gracją zbliżam się do drzwi.

Marcin już jest na miejscu. Jego włosy lekko wybielone i teraz wyraźnie falują. To chyba jedyne, co łagodzi męski wygląd. Usta mocno zaciśnięte, szczęki zacisnięte. Idealnie wyprasowana koszula, surowy garnitur stalowego koloru… Marcin jest akuratystą i konserwatystą. Zawsze ma wszystko poukładane na półkach, jasno i wyraźnie, zgodnie z regulaminem. Ceni porządek, oszczędza swój czas. Nie lubi zmian, przywiązuje się do stałości. Marcin zawsze był skąpy w emocjach. Dla niego to coś zbędnego, niepotrzebnego, obciążającego. Przyzwyczaił się zamykać się w surowych ramach i granicach, które sam zwykle stawia.

Zamyślone spojrzenie utknęło w podłodze. Prawa dłoń niespodziewanie ściska się w pięść. Zawsze biznesowy, zorganizowany i spokojny, w tym momencie mąż zdecydowanie się stresuje.

Zauważa moje pojawienie się nie od razu.

— Cześć — spóźniony wstaję na nogi. Wina migocze w jego spojrzeniu. A co tak? Przecież zrobiłem wszystko dobrze?

— Cześć.

Nie mam mu nic więcej do powiedzenia.

Marcin nie odwraca wzroku, patrzy na mnie z nutką niepokoju, ale zdecydowanie. Podchodzi jeszcze trochę bliżej, ale… zwiększam skracającą się między nami odległość, odwracam się.

Rozpacz mnie okrywa.

W to nie można uwierzyć. Rozwodzimy się. ROZWODZIMY SIĘ. Nie będzie już spokojnych, przytulnych wieczorów, skromnych spotkań z przyjaciółmi, już nie będę czekać na Marcina z pracy, nie dam mu radosnego pocałunku na powitanie, nie przytulę się do jego mocnej piersi, nie poproszę o radę. Obcy. Tacy jesteśmy teraz. Teraz i na zawsze.

Chciałabym wytrzymać jeszcze trochę. Do końca posiedzenia. Wyjść z wysoko uniesioną głową. A potem już nieważne. On nigdy nie zobaczy moich łez. Nie zmierzy głębi tego bólu, z którym teraz żyję.

Kiedyś będę mogła zostawić ten koszmar za sobą. Kiedyś. Ale… nie dziś.

Spóźniony witam się z adwokatem.

Jesteśmy zaproszeni, ja na nieugiętych nogach przechodzę naprzód. Otoczenie przytłacza już i tak cierpiącą psychikę. Chcę uciec. Rozpuścić się, schować przed przenikającym ciemnym spojrzeniem. Ale wytrzymam. Do końca.

Elementarne pytania wywołują pewne zdziwienie. Czuję się jak uczennica, która źle nauczyła się lekcji. Jakbym wcale się nie przygotowywała.

Tylko Marcin trzyma się na wysokości, patrzy na wszystkich z góry, z odrobiną wyższości. I obojętności.

Jakby mu wszystko było jedno. Na twarzy pusta maska. Ani jednej emocji. W ogóle nic.

Skupiony. Uważny. Zorganizowany.

Sędzia wyjaśnia, jak dzielony jest majątek nabyty w małżeństwie, a ja lekko się marszczę. I dostaję możliwość wyrażenia swojego punktu widzenia.

Długo rozmyślałam samotnymi, bezsennymi nocami… I w końcu zdecydowałam.

— Nic nie potrzebuję. Chcę dostać tylko mój samochód. To prezent. I jest mi potrzebny. Wszystko inne niech zostaje mężowi.

Będzie mi łatwiej przewrócić tę stronę. Rozrywać. Rozrywać bez zastanowienia. Żeby nic mnie nie trzymało w tyle.

— Niestety, stanowisko mojego klienta niekompromisowo wyklucza taką opcję — dociera twardy baryton, gdy druga strona ma głos. Adwokat Marcina trzyma się pewnie. Zmusza mnie do rozczarowanego skurczenia się w stronę gorąco ukochanego mężczyzny. — Marcin Eldarowicz stanowczo się sprzeciwia.

Opuszczam zranione spojrzenie, nie rozumiejąc, dokąd uciec od wewnętrznej pustki, która przenika głęboko pod skórę.

Chcę do domu. Wszystko mi jest obojętne. Niech zabierze wszystko do diabła, tylko by jak najszybciej przeskoczyć przez ten cały koszmar…

Przeglądamy się z moim adwokatem, niepewnie wzruszam ramionami. W odpowiedzi zauważam ledwo widoczny, powolny skinienie głową.

Starając się się zrelaksować.

Przerywam pewne, ciężkie spojrzenie. Od razu odwracam oczy, bo wewnątrz coś zaczyna gwałtownie reagować.

Marcin postanowił zabrać ode mnie wszystko? Zgadzam się, zawsze pracował więcej, do wyczerpania. Jednopokojowy mieszkanie w starym rejonie, którego nigdy nie wynajmowaliśmy, a w którym czasami mieszkał ktoś z rodziny Marcina, zostało przekazane żonie od rodziców jeszcze przed naszym ślubem. Ogromne trzypokojowe mieszkanie w prestiżowej dzielnicy zostało kupione w małżeństwie. Tak, żeby je kupić, sprzedaliśmy mieszkanie zmarłej siostry Marcina… ale nie myślałam, iż będzie taka zasadnicza… choćby nie pozycja, a postawa.

Otwieram oczy. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego od Marcina. Zawsze był dla mnie hojny w działaniach, choć skąpi w słowach.

Chociaż… to pozostało niezmienne. choćby teraz Marcin zwyczajnie milczy, pewnie wbija ostatni gwóźdź w trumnę naszej rodziny.

Złamana. To chyba najodpowiedniejsze słowo opisujące moje uczucie w tym chwili.

— Mój klient będzie stanowczo nalegał, aby jego żona po rozwodzie otrzymała połowę majątku. Jak należy. Nie tylko samochód, ale i mieszkanie, w którym zamieszkiwali wspólnie z Marcinem Eldarowiczem. Plus pan Sagurow uważa za stosowne przyznać żonie dom na wsi, znajdujący się… — dalej następuje wyliczenie współrzędnych i przybliżonej wartości majątku, a ja siedzę i się trzęsę ze strachu. To choćby trochę więcej niż połowa…

Tylko wstrząśnięte spojrzenie upiera się na mężu.

— Spójrz na mnie — wołam go bezgłośnie. — Spójrz! Dlaczego? Dlaczego to wszystko robisz, Marcin?!

Ale „pan Sagurow” nie słucha moich milczących próśb.

— To zbędne. Nic nie potrzebuję, oprócz samochodu — nie odważam się już dłużej dręczyć męża pytającymi spojrzeniami. Odwracam się.

— Jakie powody skłaniają was, Maria Aleksandrowna, do rezygnacji z proponowanej opcji podziału majątku? — zdziwiony jest sędzia. — To co najmniej nielogiczne i niekorzystne dla waszej strony.

— Marcin zawsze pracował i zarabiał więcej. Mieszkania — jego osobista własność — trochę okłamię. — Nie roszczę sobie niczego.

A w pamięci pojawiają się niezmienne słowa jego matki. Że on podniósł mnie z wysypiska.

— Po prostu chcę wreszcie się rozwieść — dodaję cicho.

Dźwięczące milczenie spada na wszystkich. Jestem oszołomiona.

Chowam trzęsące się ręce pod stołem, mówiąc, aby ta męka już się skończyła.

Nie rozumiem go wcale. Dlaczego? DLACZEGO?!

— Nie można powiedzieć, iż wasza sprawa jest bardzo typowa. Powinniście się porozumieć między sobą. Może ktoś ma coś do dodania? — sędzia obejrzał obecnych. — Wnieść, tak powiem, jasność.

Następnie lecą jeszcze jakieś frazy, wyjaśnienia, dialogi. A ja nie jestem w stanie już niczego przyswoić.

Tylko jedno pytanie w głowie. I zamierzam je wypowiedzieć.

Sekundy zamieniają się w kalejdoskop. Gdy sędzia odchodzi, ogłaszając decyzję, od razu podskakuję z miejsca. Robię kilka kroków w stronę…

— Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego?

Spotykam obojętne spojrzenie, ciemność wciąga mnie na dno. I nic nie mogę tam dostrzec. Między mną a mężem jest ściana. I już jej nie przesunąć.

Marcin próbuje mnie ominąć, ale w przypływie rozpaczy zbyt mocno przykrywam jego pierś dłońmi. Drżę od tego dotknięcia, a on choćby się nie zachwiał!

— Odpowiedz mi! Dlaczego? Nic nie prosiłam! — zrywam głosem.

— Tak zdecydowałem — leci, jak zawsze, skąpą odpowiedzią. On tak zdecydował. Teraz mam nie tylko osobisty samochód, ale i mieszkanie. To samo, w którym zawsze będzie dla mnie pachniał. — Zabrane rzeczy odbiorę tak szybko, jak będę mogła. Potem możesz zmienić zamki.

Odchodzi ode mnie, śmiało patrząc przed siebie. W przyszłość bez mnie.

A ja jestem gotowa usiąść na podłodze i wyć jak ranna suka.

Nie mam już tego mężczyzny. Nie ma serca. Nie ma duszy… Zabiera je ze sobą.

Chciałoby się krzyczeć, ale to już nie pomoże. Niszczyć, walić, ale nie stanie się lepiej.

Nie rozumiem, jak żyć dalej.

Nie rozumiem, dokąd iść.

Złamana. W środku pustka.

Moja rodzina zniszczona. Stałam przy stosie gruzów.

Po prostu dlatego, iż on… tak zdecydował.

Idź do oryginalnego materiału