Rozpocznij od samego początku

newsempire24.com 6 dni temu

Cisza. Tak głośna, iż Marek najpierw nie zorientował się, co go wybudziło. Nie budzik, nie szmer w kuchni, nie plusk w wannie. Po prostu jedynie monotonny szum lodówki przy ścianie i odległy ryki miasta zza okna.

Leżał i wsłuchiwał się w ten bezdźwięk. Wczoraj jeszcze dom tętnił życiem: skrzypiąca podłoga pod szybkim krokiem Zuzanny, szmer kartek książki, którą czytała w fotelu, i choćby denerwujący dźwięk pazurków kota drapiących kanapę. Teraz kot odjechał razem z nią, a kanapa stała pusta i obca.

Pierwszą reakcją był telefon Spotkajmy się w barze, natychmiast! i wylewanie przy whisky całej goryczy, rozpaczy i gniewu przy znajomych. Opowiadać, jaka była Nie, choćby nie pozwolił sobie na ten pomysł. Drugi, niższy impuls kazał mu znaleźć kogoś, choćby przypadkowego, by choć na jedną noc wypełnić tę ogromną pustkę. Prosty i kuszący sposób na autodestrukcję.

Zamiast tego Marek wstał, podszedł do kuchni i włączył czajnik. Gdy woda zaczęła wrzeć, jego wzrok padł na półkę w przedpokoju, gdzie wciąż leżał ulubiony wełniany szalik Zuzanny. Topór w głowie przypomniał sobie fragment artykułu, który przeczytał tydzień wcześniej, w szczytowym punkcie rozpaczy.

No więc, chłopie, czas wyjąć ten topór pomyślał pod nosem.

Zaczął od małych kroków. Zebrał wszystkie rzeczy, które ona nie zabrała: szalik, zapomnianą książkę, zaschniętą farbę, ulubiony kubek z kotkami. Wszystko włożył do kartonowego pudełka. Nie rzucał, nie niszczył złość podpowiadała mu zupełnie co innego, ale on spokojnie zapakował i schował do piwnicy. Oddam jej kiedyś, bez scen i pretensji. Następnie wyprał pościel, wywietrzył zapach jej perfum, usunął wspólne zdjęcia z telefonu i opróżnił kosz. Każda czynność była niczym zdjęcie starej, brudnej opatrunku z rany. Bolesna, ale konieczna.

Kolejny krok czas. Stał się przytłaczający, jakby przyciski wagi spadły na jego ramiona. Czas, który kiedyś wypełniały wspólne kolacje, wyjścia do kina, bezużyte, ale urocze rozmowy o niczym. Teraz musiał go wypełnić czymś innym niż alkohol czy litość dla samego siebie.

Kupił karnet do siłowni. Pierwsze treningi były prawdziwym piekłem. Pchał się aż do wymiotów, wyładowując na bieżni całą swoją złość, rozczarowanie i ból. Krople potu na gumowej podłodze wyglądały jak łzy. Z tygodnia na tydzień ciało stawało się silniejsze, a umysł spokojniejszy.

Zapisał się też na kurs języka włoskiego, o którym marzyli razem, ale ciągle odkładali. Teraz jeździł sam. Skomplikowane konstrukcje gramatyczne wypierały w głowie natrętne myśli. Pojechał choćby do nadmorskiego Mielna, którego Zuzanna nie chciała odwiedzić. Wieczorem, siedząc na molo i patrząc na zachód, po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł lekką, jasną smutek i przebłysk wolności.

Bywały też ciężkie dni. Nocą przychodziły wspomnienia: jej chichot, gdy podnosiła głowę w górę, albo ich drobne kłótnie o nic nieistotne. Nie wypychał ich na bok. Po prostu leżał i pozwalał tej bolącej fali przelewać się i odpłynąć, jakby to był kolejny przypływ. Czasem wsiadał do auta, jechał za miasto, wspinał się na pusty wzgórz i krzyczał, ile mu sił w gardle. Krzyczał aż stracił głos, aż w środku zapadła pożądana cisza.

Pewnego dnia przeglądając stare papiery, natrafił na ich ślubne zdjęcie. Oczekiwał ataku nostalgii lub gniewu. Zamiast tego spojrzał na dwoje szczęśliwych ludzi, nieświadomych wszystkiego, i pomyślał: Tak, to było. I było piękne. I to się skończyło.

Nie czuł już ani złości, ani chęci przywrócenia wszystkiego do starego. Była tylko lekka nostalgią i świadomością, iż ten rozdział życia został zamknięty.

Wieczorem spotkał się z przyjaciółmi. Śmiali się, opowiadali nowinki, snuli plany. Marek nagle zauważył, iż przez cały wieczór nie myślał o Zuzannie. Był po prostu tu i teraz. Był sobą. Całym. Choć z blizną w duszy, ale już zagojoną.

Spojrzał na swoje odbicie w witrynie kawiarni: zadbany, spokojny, z wyraźnym spojrzeniem. Takiego siebie nie widział od lat. Może już nigdy nie zobaczy.

Topór został wyciągnięty. Rana zagoiła się. I w końcu był gotów iść dalej, lekko, bez bagażu przeszłości. Jego życie, to właśnie to, o którym zawsze marzył, dopiero się zaczynało.

Nagle ostry zapach jakiegoś smrodu uderzył w nos. Marek nie zdążył pojąć, co się dzieje. Pokój zamigał, powoli, jakby wyłaniał się z mgły. Leżał na kanapie, wciąż ubrany, otoczony okruchami i plamami nieznanego pochodzenia.

Próbował usiąść, a świat przechylił się. Głowa rozszarpała się. Rozejrzał się, a po ciele przeszła lodowata fala przerażenia.

To nie był jasny, pełen światła dom z jego snu. To był barak. Puste butelki po piwie i wódce leżały na podłodze niczym poległe żołnierze. Na stole stała popielniczka pełna niedopałków. Wszędzie porozrzucane brudne ubrania, a przed telewizorem przewijała się ciemna zapowiedź nocnego programu.

Z trudem wstał i podążył w stronę łazienki, trzymając się poręczy. Ślepął go jasny blask, który ranił oczy. I wtedy zobaczył go w lustrze patrzył nieznajomy, nieogolony facet z pomarszczoną, opuchniętą twarzą. Oczy zalane, czerwone, pełne wstydu i pustki. To był on. Marek.

Cała jasność, siła, to poczucie całości, które tak jasno przeżył w swoim śnie, wyparło się, zostawiając po sobie jedynie gorzkie, mdłe kaca i jeszcze gorszy kac duszy.

To wszystko było jedynie snem. Cała ta droga wyrzucane rzeczy, siłownia, włoski, zachód na molo była podstawnym podstępem mózgu, by uciec od nie do zniesienia rzeczywistości. Ucieczka, która zdawała się trwać wieczność, a w rzeczywistości trwała jedną noc.

Dotknął swojego oblicza w lustrze. Skóra była tłusta, zarost drapał palce. To było jego prawdziwe ja. Nie sukcesywny, zadbany mężczyzna, a to opadające stworzenie, które próbowało utopić ból w tanim alkoholu i samooszukiwaniu.

Cisza w mieszkaniu znów go ogłuszyła. Tym razem to nie cisza początku nowego życia, a cisza ślepego zaułka. Głośna, beznadziejna. A najstraszniejszy dźwięk w tej ciszy tykanie zegara, bezlitosnie odliczającego czas, który marnuje.

Sen nie był uzdrowieniem. Był lustrem przyłożonym do jego prawdziwej twarzy. A odbicie w tym lustrze było tak odrażające, iż chciało się zamknąć oczy i uciec. Ale już nie było dokąd uciekać.

Marek stał, patrzył na siebie i był w głębokim szoku. Na tego opadłego faceta w poplamionej koszulce, na ten chaos wokół. W ustach miał nieprzyjemny posmak, w duszy wypaloną pustkę. Sen był tak żywy, tak realny a przebudzenie tak okrutne.

Podniósł z podłogi pierwszą napotkaną pustą butelkę i z całej siły wrzucił ją do kosza na śmieci. Rozpadła się hukiem o brzeg. Potem drugą. Trzecią. Nie krzyczał, nie płakał. Milczał, z kamiennym wyrazem twarzy, rozpoczynając wojnę z bałaganem, w który doprowadził własne życie.

Zebrał cały grat, wyniósł worki z butelkami i odłamkami. Otworzył szeroko okno, wpuszczając do zadymionego i przygnębionego pokoju chłodne, świeże powietrze. Zaparzył mocną kawę, a ręce drżały.

Potem znów podszedł do lustra. Spojrzenie wciąż było zmęczone, chore. Ale gdzieś w głębi tych zamglonych oczu, niczym słaby promień w brudnym kałuży, tliła się iskra. Nie nadzieja, a gniew. Biała, lodowata furia na samego siebie.

Złapał telefon, przewijał kontakty i znalazł numer swojego starego kolegi ze szkoły, który miesiąc temu oferował pomoc jako psycholog. Wtedy tylko zapisał go, nie odważył się zadzwonić. Teraz wybrał numer.

Krzysiek? głos wybrzmiał szorstko, jak zardzewiała brama. Potrzebuję twojej pomocy.

Położył słuchawkę i wziął głęboki oddech. Droga, którą prześnił, była mirażem. Ale wskazała kierunek. I Marek zrozumiał: aby dotrzeć do tego czystego i silnego człowieka ze snu, musi przejść przez ten piekło. Nie we śnie. Na jawie.

Jego pierwszy krok nie był do siłowni ani na kurs włoskiego. Jego pierwszy krok był pod prysznic. Zmyć wczorajszy dzień. Zmyć tego nieogolonego faceta z pomarszczoną twarzą. I zacząć. Od nowa. Od samego początku. Jutro.

Idź do oryginalnego materiału