Rozdział piętnasty / missnobody

publixo.com 2 godzin temu

Przeczesał gęste, brązowe włosy, zatrzymując szczupłe dłonie na brodzie pokrytej kilkudniowym zarostem. Błękitne tęczówki przybrały teraz odcień wzburzonego morza. Odchrząknął głośno, zbierając skołatane myśli.
– Jest, aż tak źle? – zapytał, starając się utrzymać nieporuszony wyraz twarzy.
Peter się zawahał. Nie umiał udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
– Może to dobrze – powiedział Matthew po chwili namysłu. – Może, niech zeżre mnie to dziadostwo i będzie spokój – dodał, głosem podszytym drwiną. Obracanie takich sytuacji w żart, było skutecznym sposobem na rozluźnienie atmosfery. Peter milczał. Dawno nie było mu już do śmiechu.
Wyniki ostatnich badań były jasne jak słońce – choroba rozprzestrzeniła się, dając przerzuty do węzłów chłonnych, a to oznaczało, iż czas uciekał szybciej, niż kiedykolwiek.
– Nie ma innego, równie skutecznego leczenia? - spytał Matt.
– Nie na tym etapie i nie w twoim przypadku…
Chłopak przygryzł spierzchnięte usta. Chciał mieć nad wszystkim kontrolę i samodzielnie podejmować decyzje, ale nie tego rodzaju.
– A mniej efektywne metody, które nie zabiją mnie od razu? – zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było typowej dla niego zuchwałości i luzu, tylko gorzki żal i rezygnacja. Agresywna chemioterapia, którą proponowali lekarze, nie była już wyjściem awaryjnym, a jedyną, słuszną metodą leczenia.
– Nie przyłożę ręki do czegoś, co moim zdaniem nie ma odpowiedniej skuteczności, zwłaszcza iż każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko. Musisz zacząć leczenie jak najszybciej – odrzekł rzeczowo Peter.
Nastała krótka chwila milczenia.
W końcu Pete stracił resztki cierpliwości.
– Krótka piłka – wypalił rozdrażniony. – Zgadzasz się, czy nie? Nikt nie obiecywał, iż będzie łatwo, ale jakoś musisz stawić temu czoła.
Matthew skrzyżował ręce na piersi, patrząc mu prosto w oczy. To był raczej złudny wybór.
***

Pośród zwartej, szarawej i nieciekawej zabudowy nie było ani jednego punktu, na którym można było na dłużej zawiesić wzrok. Zdaje się, iż wybrali najmniej urokliwy zakątek, eklektycznego Fremont na popołudniowe spotkanie. Siedząc w wąskim i niewygodnym krześle, Matt obserwował przez okno restauracji stado gołębi, które upodobały sobie krzepkie ramię, monumentalnej rzeźby starca, dumnie kroczącego wśród płomieni. Wbrew pierwotnym zamierzeniom, ta pięciometrowa postać nie symbolizowała walki o wolność i suwerenność, ale raczej stanowiła milczące świadectwo złożonej i burzliwej historii. Jego miedziany cień, rzucony na tętniącą życiem ulicę, był równie kontrowersyjny, jak postać, którą przedstawiał – symbol rewolucji, która miała zniszczyć stary świat, a ironicznie, teraz stał się osobliwą atrakcją w sercu kapitalistycznego chaosu. Czechosłowacki twór był obiektem niewybrednych kpin ze strony mieszkańców oraz turystów Seattle. Dopóki stał na prywatnym terenie, a właśnie tak było, władze miasta miały związane ręce.
Matthew wybudził się z letargu, spoglądając na Steve’a, który od dobrych, kilku minut żarłocznie poruszał ustami. Zajadał się cheeseburgerem, jednocześnie opowiadając o minionych wydarzeniach w szkole.
– Mam jeszcze dwie pały do poprawienia, nie jest źle… – powiedział z entuzjazmem, biorąc kolejny kęs bułki. Matt gwałtownie przeanalizował jego wypowiedź, dochodząc do wniosku, iż pierwsza część zdania, zaprzeczała drugiej, w sposób, który bił po oczach.
– Nie jest źle? – powtórzył z wymownym grymasem. – Kto to? – zapytał znienacka, wskazując palcem na nieznacznie pochyloną postać z brązu, która znajdowała się na niewielkim placu przed lokalem. Steve oniemiał, wyglądając przez szybę.
– Jakiś dziadek… nie wiem… – mruknął, wyraźnie zdezorientowany, zastanawiając się, co informacja o zagrożeniach ma wspólnego z tym nieestetycznym pomnikiem.
– Nie załamuj mnie… – wycedził, przykładając dłoń do policzka. – Włodzimierz Lenin, mówi ci to coś? – spytał. – Nie myl z Lenonem…
Chłopiec zaśmiał się pod nosem, ponownie przypatrując się mężczyźnie na piedestale. Zwrócił uwagę na lewą dłoń, która w odróżnieniu od reszty, była pokryta czerwoną farbą. Ostatecznie, tylko niedbale wzruszył ramionami. Matthew pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Wiesz, chociaż, gdzie leży Rosja? – parsknął. Steve momentalnie się obruszył.
– W Europie – odrzekł dumnie.
– I w części Azji – poprawił go, powstrzymując się od drwiny. Uśmiechnął się, ponownie wskazując na symbol, upamiętniający wodza rewolucji bolszewickiej. Piewcę komunizmu. – Pewien weteran kupił go i przetransportował tutaj z Europy. Kiedy zmarł, pomnik stał się własnością rodziny. Bezskutecznie próbowali go sprzedać…
Stevie kiwnął głową, choć tak naprawdę, chyba nie bardzo interesowała go ta historia. Ze smakiem dojadł kanapkę, zachłannie oblizując ubrudzone palce.
– Przyłóż się do nauki… – nakazał śmiertelnie poważnym tonem głosu. – Twoi rodzice mają rację, to nie może tak wyglądać. Jesteś mądrym dzieciakiem… od kiedy stałeś się takim ignorantem? – Matt zdążył tylko zauważyć, jak Steve z pretensjonalną miną przewraca oczami, a następnie ociężałym ruchem sięga po tablet, który leżał na stoliku.
Nieoczekiwanie, podeszła do nich kobieta w średnim wieku.
– Matt? Cześć!
Chłopak przerzucił na nią zaintrygowane spojrzenie. Musiał przypomnieć sobie, kim była atrakcyjna szatynka.
– Samantha… dzień dobry… – odrzekł, nie mając pewności, czy dobrze zapamiętał imię.
– Miło cię widzieć… – powiedziała, uważnie mu się przyglądając. Nie było w tym ciekawości, bardziej ocena, co sprawiło, iż Matthew poczuł się nieswojo i musiał odwrócić wzrok.
– Steve, to jest pani Samantha Evans, mama Audrey… – zwrócił się do kuzyna. – To jest Steve…
Chłopiec niechętnie oderwał się od swojego zajęcia, podając rękę na przywitanie.
– Przyszliście z kuzynem na burgery? Podobno najlepsze w Seattle – zagadnęła.
Nastolatek obdarzył ją pytającym wzrokiem. Skąd wiedziała, iż jest kuzynem Matthew? Dlaczego Matt rozmawiał, o nim z tą kobietą i kim w zasadzie była? W głowie Steve’a wykiełkowało sporo wątpliwości. Spojrzał złowrogo na Matthew. Na jego twarzy, nie było już śladu po grzecznym i ułożonym chłopcu.
– Matt wspominał, iż ma młodszego kuzyna… – wyjaśniła kobieta, widząc nagłą zmianę nastroju chłopca.
– No tak, w końcu ilu kuzynów na wózku mógłby mieć, prawda? – odburknął. – Pochwalił się pani kaleką w rodzinie?
– Steve! – Matthew niezwłocznie go zganił. – Przepraszam panią… Steve ma dziś gorszy dzień…
– Nic nie szkodzi… – mruknęła, niepewnie zerkając na nastolatka. – Wpadłam tylko po śniadanie, wracam do pracy – powiedziała już do Matthew, wskazując dłonią na budynek po drugiej stronie ulicy, w którym mieścił się niewielki hostel.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Matthew nagle zatrybił. Przecież rozmawiał z matką Audrey. TEJ Audrey. Chyba jedynej dziewczyny, która mu nie uległa, ale za to kusiła jak żadna inna.
– Przeprasza panią… – zagaił, kiedy kobieta miała już zmierzać do wyjścia. Korzystając z okazji, chciał poruszyć kwestię, która od kilku dni spędzała mu sen z powiek. – Proszę pozdrowić Audrey. Mam nadzieję, iż u niej wszystko w porządku? Ostatnio ciężko się z nią skontaktować… - powiedział, przypominając sobie, o co najmniej trzech wiadomościach pozostawionych w skrzynce poczty głosowej
Zauważył jej zaskoczenie. Z jakiegoś powodu zrobiło się niezręcznie.
Samantha wzięła głęboki oddech, czując delikatny ucisk w okolicy skroni. Nie miała pojęcia, iż ci dwoje przez cały czas się spotykają.
– Audrey… ma dużo zajęć na uczelni… to prawda, jest ostatnio bardziej zajęta – wyjąkała. – Oczywiście, pozdrowię ją… – powiedziała, układając usta w wymuszony uśmiech, po czym gwałtownie wyszła, nie oglądając się za siebie.
Teraz, to Matthew przybrał oniemiały wyraz twarzy. O, co jej chodzi? Przecież doskonale wiedziała, iż się znają…
Spojrzał na Steve’a, który gwałtownie stukał palcami po ekranie tabletu. Od razu wrócił myślami do niekomfortowej sytuacji sprzed kilkunastu sekund.
– Co to miało być?! – warknął, delikatnie ciągnąc go za rękaw bluzy. Chciał w ten sposób zmusić go, by skupił na nim swoją uwagę.
– Czemu rozmawiasz o mnie z jakąś obcą babą?! Niepełnosprawność to taki interesujący temat?! – oburzył się, impulsywnie odskakując.
– Daj spokój! Przypadkiem jej o tobie wspomniałem – odpowiedział z żalem w głosie. – Czemu jesteś taki… – przerwał, szukając odpowiedniego słowa, które najprościej opisałoby niestosowne zachowanie. – Ujebliwy?! – dokończył, uznając, iż jednak nie potrzebuje nazbyt wyszukanych epitetów do tej rozmowy.
– Nie lubię, jak ktoś mówi o mnie, tylko w kontekście tego cholernego wypadku! – syknął. – Chciałbyś, aby wszyscy mówili o tobie, wyłącznie przy okazji pogawędek o nowotworach i umieraniu?
Chłopak nie odpowiedział. Pozwolił młodszemu kuzynowi się uspokoić. Siedzieli w ciszy do momentu, w którym Matthew nie zaciekawił się ekranem prostokątnego urządzenia, które Steve zaciekle użytkował. Był tak skupiony i pochłonięty wirtualną rzeczywistością, iż choćby nie zauważył pary błękitnych oczu, która bezczelnie go szpieguje.
– Nie chciałbym zabrzmieć jak, jakiś pedofil… – nadmienił półżartem Matthew, aby nieco rozluźnić wyjątkowo ponurą atmosferę – ale jest całkiem ładna… jesteście parą? – spytał, komplementując zdjęcie roześmianej nastolatki pod krótkim postem, na jednym z popularnych portali społecznościowych. Śliczna blondynka pozowała na asfaltowej ścieżce przed szkołą. Prezentowała typowo słowiański typ urody, jednocześnie wyglądając na, o wiele starszą niż jego kuzyn. Mimo wszystko założył, iż są w zbliżonym wieku, bo aktualne dziewczęta miały tendencję do przesadnego podkreślania walorów mocnym makijażem.
Stevie parsknął głośnym i cynicznym śmiechem.
– Proszę cię… – odburknął, nie podnosząc wzroku znad wyświetlacza. – Dziewczyny, takie jak ona nie umawiają się z takimi jak ja…
Matthew spojrzał na niego w sposób, który dawał jasno do zrozumienia, iż kompletnie nie zgadza się z jego krytyczną samooceną.
– Nie jestem tobą… – dopowiedział Steve z wyrzutem.
– Nie rozumiem, co masz na myśli?
Chłopiec teatralnie westchnął.
– Nie udawaj fałszywie skromnego – zwrócił mu uwagę oschłym tonem. – Nie musisz i nigdy nie musiałeś zbyt wiele robić. Panny same za tobą biegają. Ja taki nie jestem, do tego poruszam się na wózku…
Matt miał przystąpić do kontrataku, ale Steve był pierwszy.
– Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś umawiać się na randki?
– Nie pamiętam – fuknął Matthew. – Na pewno byłem starszy od ciebie.
– Akurat! – prychnął.
– Dlaczego w ogóle się ze mną porównujesz? – zapytał nieco poirytowany. Chciał rozwinąć myśl, ale przeszkodził mu w tym telefon, który zaczął wibrować w kieszeni spodni.
Steve z udręką spojrzał na zdjęcie, które widniało na ekranie telefonu Matthew. Dzwonił Peter.
– Zajebiście… – jęknął, z hukiem odkładając tablet z powrotem na stół. Matt skarcił go wzrokiem, przykładając telefon do ucha.
– Jasne, właśnie się zbieramy, na razie – rzucił prędko do słuchawki, a następnie się rozłączył i dał kuzynowi znak, iż pora wracać do domu.
– Błagam… jak jutro wpadniesz na korki z fizyki, weź go znów ze sobą, muszę mieć jakiś kontakt ze światem zewnętrznym – prosił błagalnym tonem, wskazując na srebrne urządzenie. Matthew wziął gadżet do ręki.
– Jak nie poprawisz jutro tej pały z matmy, rozbiję ci go na głowie…
***
Musiał przyznać, iż tego dnia Mia wyjątkowo się postarała. Mocny makijaż podkreślał surowe, ale kobiece rysy twarzy. Czerwona szminka kontrastowała z perłowymi cieniami na powiekach, które starannie obrysowała eyelinerem. Wysoko upięte włosy zwracały uwagę na smukłą szyję, a głęboki dekolt lateksowej sukienki uwydatniał okazałe piersi. Włożyła pończochy z podwiązkami. Wszystko perfekcyjnie uzupełniły wysokie szpilki na platformie. Użyła nowych, zmysłowych perfum z lekko kwiatową nutą i choćby kupiła jego ulubioną whiskey. Nie znali się zbyt długo, ale takie przygotowania najczęściej zwiastowały, iż miała ochotę na długi i ostry seks.
Prawie zapomniał o Audrey. Nie zamierzał więcej o nią zabiegać. Trudno, jej strata. Potrzebował relaksu. Nazajutrz czekał go trudny dzień. Mia doskonale znała jego potrzeby i potrafiła im sprostać.
– Długo kazałeś na siebie czekać... – szepnęła mu do ucha, siadając okrakiem na kolanach. Chłopak uśmiechnął się, obejmując krągłe biodra.
– Jechałem metrem.
– Świetnie, więc tym bardziej możesz się napić – Kobieta sięgnęła po szklankę do połowy wypełnioną napojem w kolorze czarnej herbaty. Niemalże wepchnęła mu ją do rąk, a następnie delikatnie musnęła dłonią policzek.
Matthew od niechcenia spojrzał na kostki lodu, tańczące na bursztynowej tafli. Uchylił łyk alkoholu. Ostry i cierpki smak, wyjątkowo drażnił mu przełyk. Wykrzywił usta, dochodząc do wniosku, iż najwyraźniej zdążył się już odzwyczaić od, niegdyś ulubionego trunku. Odłożył szklankę z powrotem na stolik, czując jak zręczne palce Mii rozpinają guziki czarnej koszuli, którą miał na sobie. Kobieta sięgnęła językiem do prawego płatka jego ucha, z wyczuciem błądząc palcami po nagim torsie. W takich sytuacjach Matthew zwykle zaczynał przejmować inicjatywę, ale nie tym razem. Przymknął oczy, czując nienachalne ruchy jej bioder, subtelne pocałunki i łagodny dotyk drobnych dłoni na ramionach, brzuchu i udach. Ręka dziewczyny powoli zsuwała się od pasa w dół. W końcu natrafiła na krocze i... nie poczuła kompletnie nic.
– Okej... co się dzieje? – spytała wyraźnie zdezorientowana.
Matthew odetchnął głęboko. Czuł się naprawdę zażenowany. Pierwszy raz zdarzyło mu się w takiej sytuacji uciec myślami gdzieś indziej.
– Przepraszam, chyba nie jestem w nastroju…
–Słucham? – Mia wyglądała na bardzo zagubioną. Najwyraźniej chłopak ugodził w czuły punkt. Odskoczyła jak oparzona, patrząc na niego z rozczarowaniem.
– Mia... słuchaj…
– Jest jakaś inna kobieta?! – przerwała mu, krzyżując ręce na piersi. Wyglądała teraz, jak wściekła chihuahua, której zabrano wyjątkowo apetyczny podwieczorek.
– Co? – Matthew parsknął śmiechem.
Nawet jeżeli w jego życiu pojawiłaby się jakaś nowa kobieta, nie powinno jej to interesować. Nie taki mieli układ.
– Mia... nic z tych rzeczy. Jutro… czeka mnie ciężki… dzień… – miotał się.
Dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie. Jak na znak, uklękła tuż przed fotelem, w którym siedział, kładąc dłonie na jego kolanach. Matthew westchnął ociężale. Stracił ochotę na pieszczoty, może faktycznie powinien wrócić do domu. Próbował się podnieść, ale kobieta skutecznie przytrzymała go na miejscu.
– Zostań – nakazała, zdecydowanym ruchem wpychając go w głąb siedziska. – Nie musisz nic robić… wszystkim się zajmę – dodała kokieteryjnie, sięgając do rozporka jego jeansów…
***
Samantha wpadła do domu jak tornado. W połowie drogi na piętro już trzymała w dłoni telefon, aby jak najszybciej wypytać Jack’a o szczegóły relacji Matthew i Audrey. Do tej pory była przekonana, iż nie ma między nimi żadnej chemii. Po spotkaniu z Mattem w knajpie zupełnie zmieniła zdanie. Kiedy tylko o niej wspomniał, błysk w jego oczach zdradzał wszystko, co chciała wiedzieć. Nim wybrała numer, usłyszała głośny szloch, dochodzący z pokoju córki. Bez chwili zawahania udała się w tamtym kierunku.
***

Audrey objęła kolana zgięte pod brodą i kołysała się w przód i w tył, jak porzucone dziecko. Łkała, a jej łzy, słone i gorzkie, spływały strumieniami, bezwiednie wpadając do ust.
– Nie wiem… – podjęła, zanosząc się głośnym szlochem. – Nie rozumiem, co ze mną jest nie tak? Dlaczego spotykają mnie tak, skrajne sytuacje? Czy będę kiedykolwiek w normalnym związku? – radziła się zaaferowanej matki, która siedziała tuż obok na łóżku w jej sypialni.
Zupełnie przypadkowe pytanie Samanthy o samopoczucie córki było tego dnia zapalnikiem. Audrey eksplodowała. Rozbiła się na tysiące, maluteńkich kawałeczków i nie mogła się pozbierać. Siła wybuchu była zbyt duża. Od trzech dni snuła się, pogrążona w rozmyślaniach nad tym, co usłyszała od Jennifer.
Doskonale było jej znane powiedzenie; „Jaki ten świat jest mały”, nie raz sama go używała w odniesieniu do pewnych sytuacji. Krąg, w którym się obracała, był stosunkowo niewielki; Tim, Jennifer, Matthew – studiowali na tej samej uczelni. Teoretycznie mogła się spodziewać, iż ta trójka zna się, choćby z widzenia, bo teren Uniwersytetu Waszyngtońskiego nie jest przecież, aż taki duży. Nie śmiała jednak przypuszczać, iż wszyscy, włącznie z nią, są uwikłani w tak zażyłe relacje. Najbardziej żałowała, iż poznała Tima. Gdyby nie on, nie musiałaby teraz przeżywać kolejnego upokorzenia. Prawie dała się uwieść Matthew, tymczasem on świetnie się bawił, skacząc z kwiatka na kwiatek. Biedna Jennifer nosiła jego dziecko, nie mogła gorzej trafić.
Samantha czule pogładziła dziewczynę po plecach, wygiętych w parabolę.
– To chyba lepiej, iż dowiedziałaś się o tym teraz, niż w momencie, kiedy to dziecko będzie na świecie… znajdziesz kogoś odpowiedniego, jestem tego pewna – pocieszała ją.
Kobieta była świadoma, co zaszło między jej córką, a Timem, ale o drugim z mężczyzn, który jawił się w jej życiu, wiedziała tylko, iż dwa miesiące temu przespał się, pijany z jej najlepszą koleżanką, chociaż był jeszcze w poprzednim związku. Teraz próbował wykorzystać również ją. Co prawda nie wiedział o ciąży Jennifer, ale w żadnym wypadku nie usprawiedliwiało to łajdackiego zachowania. Opowiadając ten incydent, Audrey używała takich określeń, jak „dupek”, „gnida”, czy „szmaciarz”, więc pani Evans jeszcze nie domyślała się, jakie imię kryje się za tą historią. Od rozstania z Timem w ogóle nie wspominała o mężczyznach, z którymi łączyły ją bliższe relacje.
– Mogłam się domyślić, iż coś z nim jest nie tak! – warknęła, zła na siebie. – W końcu przyjaźni się z Timem… po co w to brnęłam?! Absurd!
Samantha usiłowała skojarzyć fakty i wydedukować, kto jest bohaterem tej opowieści. Spojrzała na córkę tępym wzrokiem.
– No tak – parsknęła Audrey. – Przecież ty choćby nie wiesz, o kim mówię! – zaśmiała się przez łzy.
Kobieta poczuła uderzenie gorąca. W tej samej chwili pomyślała o chłopaku, którego imię wypowiedziała jej córka.
– To Matthew.
Pani Evans zadrżała, solidnie zakręciło jej się w głowie. Na szczęście siedziała, więc tylko nieznacznie zachwiała się na miejscu, jakby smagnął ją silny podmuch wiatru. Jak mogła tego nie przewidzieć? Przeklęła w myślach dzień, w którym zdecydowała się tutaj wrócić. Przecież to była kwestia czasu, wiedziała, iż się znają. Po co przywlekła ze sobą Audrey? Przyjechała tutaj w konkretnym celu. Trzeba było załatwić to w inny sposób.
– Wy… to znaczy… jesteście… byliście… – jąkała się. Nie miała pojęcia jak sformułować to pytanie, a przecież musiała wiedzieć. Ciśnienie gwałtownie wzrosło, zawroty głowy się wzmogły.
– To było coś poważnego? Byliście w związku? – wydusiła w końcu, czując stopniowo narastające mdłości. Prosiła Boga, by córka zaprzeczyła. Audrey zastanowiła się. Dziesięć sekund milczenia dłużyło się dla Samanthy jak cała wieczność.
– Nie… spotkaliśmy się, raptem trzy razy na mieście…raz w barze…
Ta odpowiedź wcale jej nie zadowoliła. Młodzi ludzie, niemal od razu przechodzą do rzeczy. Kto wie, co robili na tych spotkaniach, skoro na wieść o innej kobiecie w jego życiu, Audrey popadła w czarną rozpacz. Sprawy zaszły za daleko. Była zobligowana jej powiedzieć, ale nie teraz. Nie mogła już wydusić ani jednego słowa.
***
– Kurwa mać! Ja pierdolę! Ała! - syczał przez zaciśnięte zęby, wciąż czując na klatce piersiowej solidny ucisk silnych dłoni mężczyzny, który przytrzymywał go, by nie poruszał się w czasie gdy chirurg zakładał wkłucie centralne pod prawym obojczykiem.
– Wiem, iż boli, ale za kilka dni będziesz wdzięczny, iż to masz, uwierz mi. Już prawie kończymy… - powiedział spokojnie drugi z mężczyzn w zielonym fartuchu, rękawiczkach i maseczce, który pastwił się nad jego żyłą od nieco ponad dwudziestu minut. Matthew leżał na plecach z lekko uniesionymi nogami i głową przymusowo zwróconą w lewo. Pielęgniarz siedział na tej samej leżance, mocno na niego napierając, a doktor Smith użył kolejnego narzędzia rodem z horroru, aby umieścić cewnik tam gdzie trzeba. Co rusz coś wkładał i wyjmował z miejsca wkłucia, w efekcie cała procedura ciągnęła się w nieskończoność. Matthew czuł każdy ruch jego palców i z każdym kolejnym prosił w duchu o koniec tej męczarni.
– Stary… ałł...mówisz… to…ała… już trzeci raz…ile… jeszcze… to… potrwa…- cedził, wbijając paznokcie w gruby materiał kozetki. Na początku zabieg był do przeżycia, ale w momencie, kiedy poczuł pod obojczykiem ucisk, rozpieranie, szarpanie i szczypanie jednocześnie, przestało być znośnie.
– Dobra, mamy to - powiedział z entuzjazmem lekarz, zabezpieczając opatrunkiem długi cewnik, wystający kilka centymetrów pod obojczykiem. - dwa szwy, zdjęcie i możesz zmykać - dodał zaraz potem, dając znak pielęgniarzowi, aby przygotował zestaw do szycia.
– Ja jebię… - Matt desperacko przyłożył dłoń do spoconego czoła, zdając sobie sprawę, iż to wciąż nie koniec. Co gorsza, potem czekał go pierwszy z trzech cykli chemioterapii. Piętnaście minut temu wybiła dopiero dziewiąta rano. Zapowiadał się naprawdę długi i ciężki dzień.

***
Biernie oparł głowę o szybę, wygodniej układając nogi, choć metr osiemdziesiąt pięć wzrostu wcale tego nie ułatwiał. Samochód był przestronny, ale mimo to nie umiał znaleźć sobie miejsca. Lewa noga, co jakiś czas drętwiała, wkłucie jeszcze trochę bolało. Znów przekręcił się w fotelu i przymknął oczy, wsłuchując się w ciche mruczenie silnika. Ułożył się w pozycji półleżącej, oddychając powoli. Wreszcie miał to za sobą. Zaczęli od chemii, potem naświetlania. Oby wystarczyło. Znajdował się dopiero na początku tej drogi przez ciernie. Nie miał żadnych pozytywnych ani choćby neutralnych wrażeń. Z ulgą wracał już do domu. Emocje, które nagromadziły się w przeciągu ostatnich, kilku dni właśnie opadły, pozostawiając za sobą pulsujący ból głowy. Bardziej od migreny, drażnił go dźwięk telefonu, który po raz kolejny, w trakcie tej dziesięciominutowej podróży dał o sobie znać. Z werwą usiadł, szukając źródła irytującej melodyjki.
– Niedobrze ci? Zjechać, gdzieś na bok? – Usłyszał w tle zaniepokojony głos taty. Lekarze skrupulatnie poinformowali go o możliwych skutkach leczenia, więc był już mocno przewrażliwiony.
– Nie – odpowiedział od razu, w skupieniu rozglądając się po ciemnym wnętrzu pojazdu. Dźwięk, bez wątpienia dochodził z tylnego siedzenia. – Słyszysz? Dzwoni już czwarty raz…
– Olej to. – Jack wzruszył ramionami.
Matthew wychylił się do tyłu, po omacku wodząc dłonią po tapicerowanej kanapie. Gdzieś pomiędzy ich, niedbale rzuconymi kurtkami wyczuł koniuszkami palców skórzane etui. Nim odrzucił połączenie, spojrzał na wyświetlacz.
– Samantha Evans? – powiedział na głos, pokazując telefon ojcu. Mężczyzna się nie odwrócił, skupił wzrok na drodze. Matthew pamiętał okoliczności, w jakich się poznali. Po co wymienili się numerami i dlaczego dzwoniła, w dodatku o dziesiątej na wieczór? Minęła dłuższa chwila, nim Jack odpowiedział.
– Tak… odezwała się do mnie jakiś czas temu, bo szukała prawnika… chodzi o jakiś spadek… – tłumaczył bez pewności w głosie. Matt zwątpił.
– Skąd ma prywatny numer?
Błąd taktyczny.
– Wpadliśmy na siebie, na mieście… z marszu podałem ten, który akurat pamiętałem.
Chłopak nabrał jeszcze większych podejrzeń. W takich sytuacjach wręcza się wizytówkę. Nie kupował tego.
– Nie za późno na telefon w takiej sprawie? – drążył.
Jack zauważalnie tracił cierpliwość. To nie było do niego podobne, przecież uchodził za mistrza dyplomacji. Wirtuoza argumentacji. Eminencję prawniczą.
– Ojejku, nie wiem… może ma jakieś ważne informacje… to bardzo zagmatwana sprawa. Zostaw, jutro oddzwonię i dowiem się, o co chodzi.
Matthew spełnił prośbę i odłożył aparat na miejsce. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz złapał go na tak banalnym kłamstwie.
Idź do oryginalnego materiału