Rok po wielkiej wodzie. Ludzie idą do przodu, ale trauma zostaje

opolska360.pl 2 godzin temu

Przed niespełna rokiem wjeżdżaliśmy do miejscowości w deszczu. Rok po wielkiej wodzie jest tak samo. Cóż, pogoda nie zależy od ludzkiej woli i dzielności. Odnowa budynków, mieszkań, sprzętów – zależy. I pewnie dlatego w domach mieszkańcom, którzy nas ponownie przyjęli, udało się zmienić tak wiele. Tu naprawdę zaszła zmiana.

Trzeba było uciekać pontonem

W domu Anieli Hubki siadamy – jak rok temu – w kuchni przy oknie. W czasie powodzi woda zaskoczyła ją tak prędko, iż przez to okno musiała uciekać. Sąsiad strażak zabrał ją do pontonu i odpłynęli w bezpieczne miejsce.

– Teraz mam już wymienione okna – mówi z ciepłym uśmiechem pani Aniela. – Także drzwi. Jeszcze nie wszystkie, ale choćby te najważniejsze wejściowe, od frontu już są. Ganek został ocieplony i kafelki założone. W pokoju wybili mi dodatkowe drzwi, a za nimi będą schody na górę, żebym – gdyby powódź – jeszcze kiedyś wróciła, mogła wejść wyżej. Oby nigdy nie były potrzebne.

W dużym pokoju, który rok temu miał tynki zbite do gołej cegły, cieszą nieskazitelną bielą nowe ściany. Częściowo udało się już wymienić w domu podłogi. Stare kafelki w korytarzu choć wyszorowane wyglądały ładnie, kryły pod sobą powodziowy muł i wilgoć. Trzeba je było wymienić. Na swoim miejscu stanęły nowy płot i szopa na drewno.

Pani Aniela Hubka nie ma jeszcze wszystkich mebli, ale w przyszłość patrzy z optymizmem. / Fot. prywatne

– Robię jedną rzecz po drugiej, bo jestem sama – tumaczy pani Aniela. – Dopiero pół roku temu udało mi się pozyskać trochę więcej pieniędzy. Bardzo się cieszę z tego, co już udało się przywrócić, ale na resztę przyjdzie jeszcze zaczekać.

Na generalny remont i nowe meble wciąż czeka kuchnia. Nowo położone tuż przed powodzią tynki wytrzymały nieźle, ale podłoga wymaga wymiany. Wiszących szafek w kuchni woda nie sięgnęła. Stojące na podłodze nadawały się już tylko do wyrzucania. Ksiądz proboszcz przywiózł z Caritasu inne. Dobrze się dopasowały. Węglowy piec wymaga interwencji zduna, ale niełatwo takiego fachowca znaleźć.

Kiedy rozmawialiśmy przed rokiem, pani Aniela mówiła nam ze smutkiem o sprzętach, które jej woda zabrała: indukcję, nową lodówkę, meblościankę, panele podłogowe, dwa bardzo dobre odkurzacze i wiele innych.

Duża część tych strat ciągle czeka na odrobienie. Lada dzień powinni przywieźć nowy piec CO, który dom ogrzeje, oraz kaloryfery. W przylegającym do kuchni pokoju stoi darowane po powodzi łóżko i okazały telewizor, urodzinowy prezent od dzieci, także już po przejściu wielkiej wody. Meble są na liście rzeczy, które ciągle czekają na odtworzenie. W drugim pokoju, który straszył pozbawionymi tynków cegłami, też jest już pięknie. Świeżość i czystość ścian bije i tu w oczy. Ale wyposażenie jest na razie tylko częściowe: narożnik, stół i komoda. Ubrania i szkło leżą póki co w różnych miejscach. Na szafy dopiero przyjdzie czas.

– Ruchomych sprzętów na razie nie kupuję, bo nie wiem, na ile mi wystarczy pieniędzy – przyznaje. – Marzę o tym, żeby wreszcie wyjąć sukienkę albo płaszcz z szafy. Przekładanie naczyń z kata w kąt też im nie służy. Trochę się przy tym potłukło. Ale wszystkiego na raz zrobić nie sposób.

– Natomiast czas leczy rany w tym sensie, iż kiedy pada deszcz, to wprawdzie patrzę, czy się nasza lokalna rzeczka nie wzbiera, ale już się nie boję tak bardzo jak przedtem – dodaje. – Zaraz po powodzi nie mogłam spać. Bo to był szok. Zalało nas w ciągu dwóch godzin. Teraz zasypiam spokojniej. Bo i nie pada tak bardzo. I mam nadzieję, iż za rok już naprawdę wszystko będzie piękne.

Jak ta Pisa wylała?

Zatrzymujemy samochód w sąsiedztwie kościoła. Nieopodal płynie rzeka Pisa. W jej korycie i otoczeniu uwijają się pracownicy. Kamienie i to, co jeszcze rzeka przyniosła, zostało starannie wybrane. Woda płynie teraz po dnie i jest jej nie więcej niż kilkanaście centymetrów. Brzegi piętrzą się nad nią tak wysoko, iż trudno uwierzyć, iż rok temu ta sama rzeka się przez nie przelała.

W domu państwa Grażyny i Ryszarda Krasowskich poziom wody w domu osiągnął jesienią minionego roku 120 centymetrów, a kutego płotu za oknem nie było widać. Zaskoczenie, iż jest jej tak wiele było tym większe, iż w 1997 roku, w czasie „powodzi tysiąclecia”, woda w ogóle nie dostała się do budynku. Sięgnęła jedynie pierwszego stopnia schodów. Teraz patrzymy razem na płynącą leniwie Pisę.

Rzeka Pisa

– Bardzo intensywnie interweniowaliśmy u burmistrza w sprawie oczyszczenia rzeki – mówią państwo Krasowscy. – Odbyło się też spotkanie z przedstawicielami Wód Polskich. Mówiliśmy wprost, iż dopóki tej rzeczki nie pogłębią i nie uregulują, będziemy tutaj żyli jak na bombie. Był taki moment, przed jej pogłębieniem, kiedy po intensywnych opadach w Czechach poziom rzeki podniósł się o metr. Do brzegu i do przelania się wody na drogę brakowało raptem jakieś 75 centymetrów. Lęk narastał. Podczas kolejnych spotkań deklarowaliśmy, iż jak będzie trzeba, to mieszkańcy zrzucą się, żeby pokryć część kosztów pogłębienia. Umocnienia brzegów zrobi się potem. Podczas lipcowych deszczów tu, gdzie mieszkamy, rzeka była już pogłębiona. Byliśmy bezpieczni.

Rok po wielkiej wodzie. Pokój jak nowy

Wchodzimy po odnowionych schodkach do środka witani życzliwymi uśmiechami gospodarzy. Kto by nie wiedział, iż niespełna rok temu salon był w całości pozbawiony tynku, mógłby się nie domyślić, iż pastwo Krasowscy mieli Pisę w domu. Pokój jest jak nowy.

– Jak woda opadła, wilgoć siedziała wszędzie – wspomina pani Grażyna. – Mieliśmy sześć osuszaczy i one pracowały od końca września do kwietnia. Oczywiście, „zjadały” prąd. Ale rozumieliśmy to tak, iż właśnie na ten prąd dostaliśmy pieniądze z gminy.

– Kiedy wilgotnościomierze pokazały, iż mały pokój można już remontować, oddzieliliśmy go od salonu kurtynowymi drzwiami – opowiada pan Ryszard. – W nim prace rozpoczęły się przed Bożym Narodzeniem i trwały do końca lutego W końcu oba te pomieszczenia zostały otynkowane, pomalowane i… zamknięte. Można było przenieść roboty do kuchni. Ale tam pracy było mniej. Nie mieliśmy tynków, tylko regipsy na stelażu. Odcięliśmy je tak wysoko, jak sięgała woda i zostawiliśmy ściany nieprzykryte. Zostały zabezpieczone chemią. Najpierw zrobiły to wojska chemiczne. Potem my parę razy też pryskaliśmy. Ściany oddychają, a meble na nóżkach stoją przy nich. Górne meble kuchenne zostały na swoim miejscu. Wystarczyło wymienić fronty.

– Ostatecznie wszystkie prace w budynku udało się zakończyć w maju – dodaje pani Grażyna. – Udało się też przygotować pokój dla mojej mamy, która mieszka z nami. Do tego czasu wszyscy mieszkaliśmy na piętrze. W czerwcu poprawialiśmy zewnętrzne schody. Zostało nam do zrobienia 40 metrów ogrodzenia, które zostało zniszczone. Powoli doprowadzamy ogród do użytku. A marchew do zupy została posadzona w skrzynkach, w ziemi kupionej w sklepie, żeby z tej, która była pod wodą, na razie nie korzystać.

Pytamy, jak udało się w ciągu roku wykonać tyle prac i zapłacić za nie.

– Pierwsze pieniądze dostaliśmy z urzędu zaraz po powodzi – wspomina pan Ryszard. – W darach otrzymaliśmy też część żywności. Dostaliśmy karty zakupowe do sklepów jednej z sieci. Pomógł Polski Czerwony Krzyż, fundując materiały budowlane. Pieniądze i kartę przekazały też Caritas Diecezji Opolskiej i Caritas Polska.

– A w tamtym roku, w sierpniu odwiedził nas pan z Niemiec, który kiedyś dawno w tym domu mieszkał – opowiada pani Grażyna. – Przyjechał z tłumaczką. Stali przed bramą. Coś jej tłumaczył, bo dom w czasach jego dzieciństwa wyglądał trochę inaczej. Zaprosiliśmy go na kawę, ugościliśmy. Chodził po całym domu. Kiedy dowiedział się o powodzi, we wrześniu, zadzwonił do nas. Poprosił o numer konta i wysłał nam tysiąc euro. Po powodzi znaleźliśmy trochę zamazane stare zdjęcie domu jeszcze sprzed przebudowy. Wysłaliśmy mu je, dziękując za pomoc. Nie spodziewał się, iż jeszcze kiedyś ten pamiętany z dzieciństwa dom ujrzy. Ale wiele zdjęć i rodzinnych pamiątek i my, i babcia utraciliśmy bezpowrotnie.

Stosunkowo najtrudniej było uzyskać pieniądze z ubezpieczenia. W pierwszej przymiarce firma asekuracyjna zaproponowała raptem pięć procent wartości ubezpieczenia i mniej niż dziesięć procent tego, co na usunięcie szkód ostatecznie państwo Krasowscy musieli wydać.

– Przyjechała do nas z Wrocławia firma windykacyjna i po jej interwencji ubezpieczyciel wypłacił ostatecznie sześć razy więcej niż pierwotnie zamierzał. To nas zadowoliło – mówią.

W czasie naszej rozmowy razem z panią Grażyną i panem Ryszardem siedzi na tapczanie jeszcze jeden powodziowy „domownik”.

– W dzień powodzi weszła po drabinie i okociła się u nas pod drzwiami na tarasie kotka – opowiadają. – Miała trzy kocurki i kotkę. Troje kociąt udało nam się oddać. Na jednego z kocurków chętnych nie było i on z nami został. Jego mama też u nas jest.

Rok po wielkiej wodzie. Poddasze gotowe

Pani Anna, kiedy rozmawialiśmy z nią po opadnięciu wody rok temu, mówiła szczerze, iż boi się rzeki. Miała prawo się bać. Kiedy przyszła wielka woda, remontowali z mężem Piotrem dom. Rozpoczęli od piętra. Zdemontowali schody. Kiedy powódź zalała parter (tynk pan Piotr zbił potem po sam sufit), nie dało się zanieść na piętro tego, co chcieli uratować.

– Największa zmiana w naszym domu polega na tym, iż poddasze już wyremontowaliśmy prawie w całości – opowiada pani Anna.

– Przenieśliśmy się razem z dziećmi na górę. I tam jest już naprawdę ładnie. Natomiast na dole nic nie jest na razie ruszone. Wciąż czuję tu jakby pleśń, więc wietrzymy i suszymy pomieszczenia. To jest stary dom, który łatwo wilgoci nie oddaje. Zwłaszcza, iż posadzki nie zostały jeszcze zerwane. Pod nimi przez cały czas w pewnym sensie powódź siedzi. I do zrobienia pozostało dużo. Mam nadzieję, iż w ciągu kolejnego roku całkiem wyjdziemy na prostą. Zaczniemy na parterze od remontu kuchni. Mam takie poczucie, iż rok pracy i wysiłku jest za nami i podobny rok także przed nami. I w tym sensie to jest sytuacja stabilna.

– Udało się też wyremontować u teściowej – dodaje. – Mąż pomagał, żeby mama czuła się już jak u siebie w domu. Zwłaszcza, iż po śmierci męża została sama. Więc i dla męża był to rok niełatwy. On jest niezwykle pracowity i bardzo dużo umie. A chłopcy przy nim też się bardzo dużo nauczyli.

To był wymagający rok

Pani Frankiewicz mówi bardzo szczerze, iż rok, jaki upłynął od powodzi, był dla niej i dla bliskich bardzo wymagający, intensywny i pracowity.

– To nie tylko remont, który trwał praktycznie cały czas – tłumaczy. – To także mnóstwo spraw, które trzeba było załatwić. Żyjemy w pogoni. To trzeba zrobić i tamto. Coś wynieść, coś innego przynieść. Ciągle coś przekładamy w nowe miejsce. Trzeba było przenieść każdą bluzkę i każdy talerz. Dzieci pytają: „Mamo kiedy się to przekładanie skończy?”. Czasem są może trochę na mnie złe, bo tych przekładek były już dziesiątki. No i żeby wejść na tę już ładna górę, trzeba każdego dnia przechodzić obok pomieszczeń na dole, które wyglądają tak samo, jak jesienią minionego roku. To psychologicznie nie jest łatwe – przyznaje. Ale mówi to ze śmiechem.

– Bo ja już nie chcę wracać do tego, co się zdarzyło – stwierdza. – To była wielka trauma. I ona w nas zostanie. Jednocześnie idziemy do przodu. Działamy dalej. Ważne jest, iż życzliwość ludzka, sąsiedzka ma się dobrze. Jak trzeba coś przynieść, pożyczyć, to działa. Bardzo dużo było też pomocy zinstytucjonalizowanej. Tych rozmaitych kart, bonów. W pewnym momencie zdawało się, iż płyną falami. Bony to była pomoc trafiona. Trzeba było realizować je w konkretnym sklepie, ale kupić można było dokładnie to, co nam było potrzebne – zarówno materiały budowlane, jak i żywność, odciążając domowe budżety. Jesteśmy wdzięczni wszystkim, którzy nam pomogli.

Pani Anna podkreśla wartość jeszcze jednej formy pomocy. Były nią wakacyjne wyjazdy dla dzieci w ramach programu «Wakacje z Muszkieterami dla Powodzian».

– Skorzystały dzieci z całej naszej powodziowej okolicy – podkreśla. – Były niedaleko Warszawy. Miały bardzo dobre warunki. Jeździły stamtąd na wycieczki. Córka wróciła przeszczęśliwa. Myślę, iż wiele z nich było w tych miejscach pierwszy raz w życiu. Miały czas, aby odpocząć i – mam nadzieję – dalej od domu zapomnieć o powodzi. Ja ciągle nie zapomniałam. Każdy duży deszcz powoduje lęk. Trochę niepokoją wszystkie alerty i ostrzeżenia powodziowe. Z drugiej strony, próbuję o tym nie myśleć. Bo można by zwariować.

Uczyć się powodzi

– W całej parafii (należą do niej obok Nowego Świętowa także Wilamowice i Rudawa) ucierpiało w wyniku powodzi około 150 domów i rodzin – mówi proboszcz, ks. Grzegorz Dominik. – Powodzi wszyscy, włącznie ze mną, się uczyli na bieżąco. Wilgoć w ścianach trzymała się bardzo długo. Kiedy wydawało się, iż są już suche, na nowo nasiąkały wodą. gwałtownie się przekonywaliśmy, iż osuszacz pracuje dobrze tylko wtedy, kiedy okna w pomieszczeniu są zamknięte. A wstawiony do łazienki pobiera wodę także z rur. Albo iż gorzej osuszają się ściany domów ocieplone styropianem.

Na plebanii, która ucierpiała podobnie jak domy parafian, w ciągu roku udało się wyremontować pomieszczenia usytuowane najniżej – pokój gościnny oraz salę spotkań, która czeka na członków grup parafialnych i młodych parafian, którzy przyjdą na katechezę.

– Z pracami w kościele trzeba było poczekać i jeszcze poczekamy – dodaje proboszcz. – Nie tylko dlatego, iż kościół jest zabytkiem i wszystkie prace muszą zostać uzgodnione z konserwatorem. W prezbiterium podłoga cały czas bardzo wolno, ale konsekwentnie osiadała. Łącznie o kilkanaście centymetrów. W ostatnich tygodniach ten proces się zatrzymał. Jak się wszystko ustali, trzeba będzie zdjąć płytki w prezbiterium, dosypać piasku, pewnie zrobić wylewkę. Ale jeszcze się wstrzymamy, żeby tych samych prac nie wykonywać dwa razy.

Na zdj. Łucja, Dawid i Lucjan z tatą Piotrem. / Fot. prywatne

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału