Wczoraj teściowa zebrała całą rodzinę, aby ogłosić, kto co dostanie. Serce mi się kraja na widok mojego męża. Wieczorem jego matka — Bogumiła Stanisławowa — zdecydowała się zwołać rodzinne spotkanie. Przyjechali wszyscy: dzieci, wnuki, synowe. Wydawało się, iż to zwykła rodzinna herbatka. Ale nie. Zebrała nas, by ogłosić… komu i co przypadnie po jej śmierci. Tak, właśnie tak. Rozdzieliła majątek zawczasu, żeby — jak to ujęła — „nie było później kłótni”. Ale po tej rozmowie pokój w rodzinie chyba się nie utrzyma.
Gdy Bogumiła Stanisławowa wypowiedziała słowa: „Mieszkanie w centrum miasta dostanie mój młodszy syn, Miłosz”, ręce mojego męża, Bartosza, zadrżały. A potem dodała: „Starszemu synowi, Bartoszowi, zostawiam domek letniskowy na wsi. Jolanta (czyli ja) dostanie rodzinną biżuterię i zastawę po babci. Reszta dostanie, co się należy: jedni akcje, inni mikrofalówkę, jeszcze inni stary zegar po dziadku.” Wszyscy przy stole wymienili się spojrzeniami. Delikatnie mówiąc — byli w szoku. A we mnie wszystko się skurczyło z poczucia niesprawiedliwości.
Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Bartosz, mimo zmieszania, podszedł do matki. Zapytał spokojnie, bez wyrzutu:
— Mamo, dlaczego podzieliłaś to właśnie tak? Nie sprzeczam się, to twoja decyzja. Ale mogło być inaczej. Po prostu powiedz — dlaczego?
I wtedy usłyszeliśmy odpowiedź. Okazało się, iż w młodości rodzice inwestowali głównie w Bartosza. Mieli nadzieję, iż zostanie dyplomatą, będzie żył i pracował za granicą. Dumnie go wspierali, pomogli zorganizować huczne wesele. Na dodatek zajmowali się wnukiem, gdy byliśmy młodzi. Więc, jak powiedziała, starszy syn już dostał swoją porcję troski, uwagi i pomocy.
A Miłosza, młodszego, zawsze zaniedbywali. Ciągle praca, sprawy, starszy syn z problemami… Więc wyrósł Miłosz na zagubionego człowieka. Rzucił studia, nie zrobił kariery sportowej, ożenił się z pierwszą, która się zgodziła. Teraz mieszka z żoną i dzieckiem u jej rodziców. On zostaje w domu z maluchem, ona pracuje, zarabia więcej. Na własne mieszkanie nie mają szans, kredyt to dla nich abstrakcja. Bogumiła Stanisławowa powiedziała: „Jest słaby, bo go nie wspieraliśmy. Chcę, żeby miał choć dach nad głową.”
Ale tu jest haczyk — my z Bartoszem nie żyjemy na rodzicach. Wzięliśmy kredyt, kupiliśmy mieszkanie, pracujemy. Staraliśmy się sami. Więc dlaczego teraz wychodzi na to, iż jesteśmy „nagradzani według zasług”?
Rozumiem, iż takie decyzje to czyjaś osobista sprawa. Ale boli. Do głębi. Nie za siebie — za męża. Milczy, nie narzeka, ale widzę, iż go to dotknęło. I nie wiem, jak teraz mamy rozmawiać z Bogumiłą Stanisławową. Po takim „rozdaniu” choćby nie mam ochoty z nią gadać. W końcu, gdy rodziców zabraknie, zostają tylko wspomnienia. A one mogą być jasne… albo gorzkie.